Dzień 0 - Środa - 05.09.2012
No i ogarnęła nas typowa „gorączka” przed podróżą. Niby wszystko spakowane, Borys wywieziony do dziadków, dom posprzątany, a mimo to gdzieś jest w nas ten niepokój, czy aby na pewno o wszystkim pamiętaliśmy…
Listę rzeczy niezbędnych i „do kupienia” zrobioną miałam już dwa miesiące temu, a pakowanie zaczęłam już na początku lipca (cóż taka malutka obsesyjka), ale zawsze jest to typowe pytanie: „ czy na pewno wszystko mamy?” No więc umownie zakładamy, że mamy wszystko co niezbędne i nie zaprzątamy sobie tym głowy.
Ha! Nawet muzyczkę arabską małżonek zaaplikował w postaci mp3 do telefonu:-) Tak już mamy, że staramy się zawsze przesłuchać muzykę z kraju, do którego akurat się wybieramy, aby w pełni zintegrować się z lokalną społecznością.
Tak więc pomimo krzywej miny Marcina (biedny musiał wysłuchiwać tej muzyki prawie codziennie od jakiegoś czasu) Arm Diab i inni wylądowali na moim telefonie. Arm Diab to takie egipskie bożyszcze muzyczne, choć z całej jego dyskografii, a jest to okres 25 lat, udało mi się wybrać zaledwie czternaście piosenek, które jako tako zasługują na uwagę – w tym jest jedna perełka.
Szkoda, że Egipcjanie nie grają żadnej odmiany rocka, choć jeden zespół znalazłam - Baraka Band (tak też nazwa się ich woda mineralna) ale Marcin stwierdził, że połączenie gitarowego grania ze śpiewem w języku arabskim to straszna kaszana i nie da się tego ścierpieć. Mnie tam się podoba…
Jest 21:00 i dyskutujemy czy kłaść się czy też nie. Wylot mamy potwierdzony na czwartek o 5:30. Na lotnisku musimy być przynajmniej dwie godziny wcześniej, więc jak nic trzeba będzie wyjechać z domu przed 2:00. Podejmujemy szybką decyzję – oglądamy W11 i kładziemy się na jakieś dwie i pół godziny. Jutro o tej porze będziemy już daleko…
Dzień 1 - Czwartek - 06.09.2012 – Hurghada
Nie wiem, czy to 2,5 godzinne leżenie (bo nie można tego nazwać spaniem) to był dobry pomysł - wstaliśmy strasznie rozbici. Szybkie mycie i wioo… na lotnisko.
Furę zostawiliśmy na opłaconym
wcześniej, w promocyjnej cenie 69 zł, parkingu na lotnisku i biegiem do punktu odpraw. Sądziliśmy, że
będąc trzy godziny wcześniej przed odlotem, to wystarczająca ilość czasu na
spokojną odprawę oraz kupienie czegoś do picia i jedzenia na bezcłówce. Jakże
się myliliśmy!
W punkcie odpraw biur podróży –
luz, odebraliśmy vouchery i grzecznie przemaszerowaliśmy do bramki nr 3 i 4 w
terminalu B zgodnie z zaleceniami. Naszym oczom ukazała się kilkunastometrowa
kolejka niczym za czasów PRL-u i zanim dopchaliśmy się do przodu minęło już sporo
czasu. Nadaliśmy bagaże (łącznie mamy 32 kg – mogłam sobie jeszcze dołożyć te 8 kilo
szmatek).
Następnie idziemy do tzw. rozbieralni czyli zrzucamy z siebie wszystko co metalowe,
pokazujemy przez szybkę nasze facjaty celnikowi, który rzucając okiem na nasze zdjęcie w
paszporcie stara się określić czy to my czy nie (ja jestem na tym zdjęciu nie
do poznania - maszkaron jakiś, a i małżonek jakiś taki bardziej „utyty”) ale z
uśmiechem na ustach oddaje nam dokumenty życząc udanego lotu i w końcu możemy
pobaraszkować w
sklepikach w poszukiwaniu jedzenia i picia.
Szczęśliwie odprawieni ustawiamy
się w kolejce po apetycznie wyglądające drożdżówki i napój, a tu z głośników
wywołują nasz lot. Pierwsze wezwania olewamy, stoimy dalej w kolejce po upragnione żarcie,
a że ludzi kupa (o tej samej porze odlatują cztery samoloty czarterowe: dwa do
Egiptu i dwa do Turcji) to przesuwamy się w żółwim tempie. Na wezwanie
„ostateczne” już reagujemy i nieszczęśliwi opuszczamy kolejkę. Tak więc z uzupełnienia zapasów nici
(to co mieliśmy ze sobą na szybko trzeba było wypić przed odprawą)
Witaj pustynio… o suchym pysku…
No i tym sposobem siedzimy sobie
w samolocie linii Sprint Air. Marcin dorwał jakąś ulotkę informującą o tym, że
istniej możliwość kupienia czegoś do jedzenia i picia. Zobaczymy…
PIC!!!…jeść trochę mniej…
No i już „w górze”. Znowu, tak
jak i poprzednio, mamy miejsca co prawda przy oknie, ale też i przy samym
skrzydle, nr 46 i 47, wiec widoczki trochę ograniczone. Marcin jednak
stwierdza, że rozżarzony silnik tez bywa atrakcyjny…
Lecimy… lecimy… ciągle lecimy…,
mijają minuty, godziny… Marcin poluje na przelatujące obok nas inne samoloty z
aparatem w ręku. Facet to się byle czym zajmie:-) Jeszcze jakieś półtorej
godziny lotu… Egipcie - nadlatuję!!!
Zbliża się 9:30, samolot
podchodzi do lądowania. Mijamy wspaniałe góry Atbaj. Najwyższy szczyt to Dżabal
Uda i jest ciut niższy od naszych Rysów ma 2259 m n.p.m. Co prawda
najwyższa góra Egiptu znajduje się na Synaju i jest nią Święta Katarzyna (2629 m n.p.m.), ale i tak widok z
wysokości na te wspaniałe góry jest imponujący – masyw ten ciągnie się wzdłuż
Morza Czerwonego, aż po Sudan.
Ustalając jeszcze przed wylotem
plan zwiedzania, miałam ambitny plan „połażenia” sobie wśród tych skałek:-),
ale małżonek skutecznie wybił mi to z głowy twierdząc, że w takim upale to
samobójstwo:-)
Tak więc pozostaje mi pooglądać sobie widoczki z samolotu.
Zachwycona tym co za oknem, nawet
nie zauważyłam kiedy wylądowaliśmy.
Jesteśmy…
Podmuch gorącego powietrza uderza
mnie w twarz:-)
cudownie… ciepłe swetry od razu pakujemy do torby.
Szybka odprawa, no właśnie –
szybka. Podkreślam to słowo, bowiem gdy byliśmy tu ostatnim razem wszędzie
panował chaos i rozgardiasz, wszędzie było pełno przekrzykujących się Arabów. A
teraz… pełna kultura, wszyscy grzecznie w kolejce, przechodzą gęsiego. Szast – prast
i już siedzimy w busiku, który ma nas zawieźć do hotelu Empire.
Hotel tzw „przelotówka”, więc nie
ma co się nastawiać na wygody – będziemy tam tylko dwa dni, a przecież nie dla wygód tu jesteśmy.
Niewątpliwym plusem jest jego położenie – w samym centrum „arabskiej”
części Hurghady.
Niewątpliwym atutem tego hotelu jest jego usytuowanie... |
Zakwaterowanie trochę trwa –
musimy czekać ok. 2 godziny. Marcin postanawia nie marnować czasu na siedzenie
i idzie do kantoru wymienić trochę dolarów na egipską walutę no i kupić coś do
picia. Po dłuższej chwili wraca rozemocjonowany i relacjonuje jak to podstępny Arab
- sprzedawca coli, chciał go „wykiwać” na 20 funtów, ale oczywiście
wyczuł próbę oszustwa i się nie dał :-) Bohater... :-)
Zamoczywszy usta w „nieoszukanej”
coli, czekamy dalej na pokój - przynajmniej jest klimatyzacja:-).
W końcu się doczekaliśmy – mamy
pokój nr 149. Boy hotelowy ochoczo chwycił nasze torby i kazał maszerować za
sobą. Wiadomo „zieloni” idą:-) Pokój jak pokój, bez fajerwerków, ale co najważniejsze pościel
czysta więc na resztę już nie zwracałam uwagi. Szybki prysznic, wygrzebanie z
bagażu stroju i kąpielówek i już lecimy
witać się z Morzem Czerwonym (basenów hotelowych nie uznaję…).
Plaża znajduje się w oddalonym o
jakieś 200 metrów
siostrzanym hotelu Emire Beach. Trzeba przejść przez ruchliwą jezdnię,
kilkakrotnie podnieść wysoooooooooko nogę, żeby wspiąć się na egipskie
krawężniki, kurtuazyjnie odpowiedzieć zaczepiającym handlarzom – nie dziękuję,
może później etc…no i po chwili możemy cieszyć się kąpielą w najbardziej słonym
morzu na świecie (pomijam Morze Martwe, które jest przecież ogromnym jeziorem).
Jaki hotel, taka plaża... :-) |
No i mamy już pierwsze „zajawki”
opalenizny:-)
Oczywiście nasz relaks po podróży zakłócali co chwilę pojawiający się
handlarze, którzy chodząc od leżaka do leżaka namawiali do wykupienia jakiejś
wycieczki czy masażu. Musimy szybko się opalić, bo im ciemniejsza opalenizna to
dla naciągaczy sygnał, że jesteśmy u nich w kraju już jakiś czas i na ich sztuczki
możemy już się nie nabrać, dlatego odpuszczają – mamy to przetrenowane z poprzedniego
przyjazdu w te rejony. Na szczęście arabskie „laa” czyli „nie” wystarczyło tym
razem i mogliśmy dalej cieszyć się przyjazną temperaturą, choć powoli zaczynam
odczuwać skutki niejedzenia cały dzień, a obiado-kolacja dopiero o 18.00… Trzeba
coś będzie kupić „na mieście” w drodze powrotnej do pokoju:-)
…cóż to był za wieczór pełen
wrażeń – wręcz dramaturgii:-).
A zaczęło się bardzo niewinnie od spotkania z
rezydentem Amrem. Po uzyskaniu niezbędnych informacji na temat rejsu i wpłaceniu
obligatoryjnego haraczu w wysokości 360$ na dwie głowy, tytułem wstępów do
obiektów zabytkowych i innych atrakcji podczas rejsu, poszliśmy na zasłużony
posiłek. Wybór dań był duży, jednak jeszcze przed wyjazdem uzgodniliśmy z
Marcinem, że jemy na początku niewiele i tylko gotowane – przynajmniej do czasu
pobytu stacjonarnego pod koniec imprezy:-) A wszystko w trosce o
własne wnętrzności i aby uchronić się przed sławetną „zemstą faraona” Niestety
nie wszyscy znają umiar w jedzeniu… Rany, ile ci nasi rodacy potrafią zeżreć -
autentycznie ŻREĆ!!! Dwie Paniusie (choć już trochę leciwe) siedzące nieopodal
nas miały tyle żarcia na stole, że wyżywić by się mogło pół osiedla. My nie
dalibyśmy tego zjeść w ciągu tygodnia. A one pożarły…
Po niezbyt obfitym posiłku,
popitym herbatką (6 LE), postanawiamy zwiedzić Dahar – czyli dzielnicę
Hurghady, w której się znajdowaliśmy.
Dahar to najstarsza część
Hurghady, gdzie mieści się największy bazar w tym mieście, a także poczta i
dworzec autobusowy. Amr sugeruje, że możemy też zwiedzić kościół koptyjski i meczet. Długo się nie
zastanawiając poszliśmy… i zabłądziliśmy…:-) ale kościół
zwiedziliśmy…
Wnętrze Kościoła Koptyjskiego w Hurghadzie |
Małżonek jak to typowy facet, z
posępną miną, prowadził nas co rusz w jakiś nowy ciemny zaułek w nadziei, że
odnajdzie tą właściwą drogę… Oczywiście męska duma nie pozwala mężczyźnie
zapytać przechodniów o drogę, bo przecież on SAM znajdzie:-)
Hi, hi więc tak sobie
dreptaliśmy… kilka razy było dość strasznie… w końcu byliśmy tam jedynymi
turystami na horyzoncie, a w koło żywego ducha. Po wielu próbach i dwóch
godzinach później odnaleźliśmy właściwą drogę!
Hurra… Uratowani… Usłyszeć nawoływanie Muezina
do modlitwy w samym centrum zatłoczonej Hurghady – bezcenne…
Zaopatrzeni w lek na „faraona” i
wodę do picia, wracamy do hotelu. Dość wrażeń na dziś – jutro też jeszcze tu
jesteśmy…
Dzień 2 - Piątek - 07.09.2012 – Hurghada
Woda w sklepie 1,5L Baraka – koszt 2,50 LE (ok. 1,20 zł), a coca-cola 1L. – 5LE (2,80 zł). Płacimy i wychodzimy mówiąc wyuczone „ma salama”.
Dzień 5 - Poniedziałek - 10.09.2012 – Edfu / Kom Ombo
Ze snu wyrywa nas budzik...
Dzień 2 - Piątek - 07.09.2012 – Hurghada
Hm… Słodkie leniuchowanie…
(dobrze, że krótko:-)) Poranek przywitał nas temperaturą 29 stopni. Według
planu dzisiejszy dzień postanawiamy spędzić aklimatyzując się z otoczeniem:-).
„Aktywny” wypoczynek dopiero od jutra...
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy.
Szybkie mycie i już siedzimy na stołówce pałaszując pysznego omleta. Prawie
poczułam się jak w niedzielny poranek w domu, ponieważ omlet z papryką na śniadanie to danie
popisowe Marcina:-)
Tym razem miał wolne od garów i zjedliśmy ze smakiem
śniadanie przygotowane przez obsługę. Herbata i kawa do śniadania gratis.
Całe popołudnie, aż do kolacji,
spędziliśmy na plaży korzystając z dobrodziejstwa natury. Utrwalamy świeżo
nabytą opaleniznę. Marcin trochę ponurkował, a wychodząc z wody entuzjastycznie
opowiadał jak to widział dwie opony i puszki po piwie… wiadomo – nasi tu są:-)
Temperatura wody 30 st....
W drodze na plażę mijamy kilka kramów... |
Po drodze na plażę mijamy tubylca
z camelem lub camelą - któż to wie jak
odróżnić:-) i robimy sobie sesję
fotograficzną.
Nie ma nic za darmo my friend... money, money... |
Małżonek trącając mnie łokciem sugeruje, że koniecznie mam
napisać o bocianach… No właśnie..., nasze piękne, polskie (przynajmniej tak sobie
wmówiliśmy) bociany przeleciały nad naszymi głowami w liczbie chyba tysiąca,
żeby osiedlić się w jakimś ciepłym zakątku Afryki. Przez chwilę niebo zrobiło
się czarne…
W drodze powrotnej robimy zakupy
w „naszym” markecie – naszym bo wszyscy nas tam już rozpoznają:-).
Jutro zaczynamy dzień od zwiedzania Doliny Królów więc zapas wody mineralnej
jak najbardziej wskazany.
Woda w sklepie 1,5L Baraka – koszt 2,50 LE (ok. 1,20 zł), a coca-cola 1L. – 5LE (2,80 zł). Płacimy i wychodzimy mówiąc wyuczone „ma salama”.
Wieczorem, kiedy zajdzie słońce i temperatura pozwoli na normalne funkcjonowanie:-),
pójdziemy poszukać reklamowanej przez tubylców cukierni El Zahra, żeby
uzupełnić zapasy, ponieważ pierwszy gorący posiłek zjemy dopiero jutro
wieczorem na statku.
Reklamowana przez tubylców cukiernia El Zahra |
No i masz babo placek… jak
mawiają. Nie jedząc nic gotowanego ani nie pijąc wody z kranu czy soków od
ulicznych sprzedawców zaczynam odczuwać pierwsze skutki klątwy… Tu trzeba działać szybko...
Można się pilnować, a i tak Cię
dopadnie… Podobno panuje opinia, że kto raz ja miał to już więcej mieć nie
będzie… kompletna bzdura. Ja miałam ostatnio i co? Lecę po tabletki…
Po zażyciu leku od egipskich
farmaceutów o dziwacznej nazwie Streptoquin (12 LE) i lekkim posiłku (odrobina
makaronu i herbata) wyszliśmy na miasto. Tym razem „okutałam” się w ubrania
zasłaniające wszystko co trzeba, wczoraj z pospiechu tego nie zrobiłam i niepotrzebnie
skupiałam na sobie wzrok tubylczych kobiet. A skoro zamierzamy zapuścić się na
targ arabski to po co mam ich drażnić swoim wyglądem? W długich spodniach, i
zakrytych opaską włosach było mi obrzydliwie gorąco, ale czułam się w tym
tłumie o tysiąc razy lepiej niż gdybym była wyrozbierana.
Na bazar dochodzimy bez większych
przeszkód – tym razem zaopatrzyliśmy się w mapę miejscowości. Po drodze zero
zaczepek, naciągaczy, nikła reakcja na nasze odmienne facjaty. A bazar… takie
nasze Załęże tylko trochę większy harmider:-) Chaos, gwar,
przekrzykiwania – CUDO…. No i ten muezin nadający klimat całemu miejscu… Arabowie
siedzą w kucki i
prezentują swój towar. Typowych naciągaczy spotkać można tylko w hotelach i przy większych
atrakcjach turystycznych.
Dahar - w drodze na targ arabski... |
Generalnie co najmniej 80%
turystów przyjeżdżających do Egiptu to Rosjanie. I choć są dla Egipcjan niezłym
źródłem dochodu to ogólnie są nielubiani. A to za sprawą swoich dziewczynek,
które w latach dziewięćdziesiątych zaczęły masowo napływać do Egiptu i oprócz świadczenia
usług seksualnych zaczęły także prezentować taniec brzucha – skutecznie
eliminując z rynku pokazy arabskich artystek.
No więc taki Egipcjanin – Arab
(choć nie każdy Egipcjanin to Arab) widząc blondynów od razu zagaduje po
rosyjsku. Mamy to za każdym razem i znudziło nam się już prostowanie i mówienie, że my nie ruskie:-)
Dlatego nauka paru słów po arabsku pomogła nam o tyle, że na każdą zaczepkę, której
sobie nie życzymy odpowiadamy zdecydowanym „laa” czyli „nie”. Tym razem jednak,
zaskoczony odzywką arabską od rzekomych Rosjan, handlarz nie daje za wygraną i
kontynuuje z niedowierzaniem: „…hej Ruskie, wy gawaritie Arabian?”… Uśmialiśmy
się do łez…
Hej mister, zrobisz mi fotkę?
Wracając do hotelu odnajdujemy
cukiernię EL Zahra – nie jest przereklamowana:-) Przemiła obsługa,
sprzedawca tuczy nas gratisowymi próbkami. Niebo w gębie… kupujemy pokaźną
ilość na jutrzejszy dzień.
Jutro wyruszamy wzdłuż Nilu…
Pewnie z emocji nie zasnę… Czas wyruszyć ku wielkiej przygodzie…
Dzień 3 - Sobota - 08.09.2012 – Luksor
4:00 – Pobudka… Ze snu wyrywa nas alarm nastawiony w komórkach. Większość rzeczy spakowałam już wczoraj, teraz jeszcze zostały jakieś drobiazgi.
4:00 – Pobudka… Ze snu wyrywa nas alarm nastawiony w komórkach. Większość rzeczy spakowałam już wczoraj, teraz jeszcze zostały jakieś drobiazgi.
4:30 telefon z recepcji – automat informuje
„wake up”:-) Przecież już nie śpimy:-) Niestety wychodząc zatrzasnęliśmy klucze w
środku - oby tylko nie było jakiejś bzdurnej kary…
Idziemy do recepcji, mówimy co i
jak, a ci zwołują konsylium:-) biorą mojego męża i wspólnie idą
zobaczyć co by można było zdziałać. Marcin mówi, że coś tam do siebie
pokrzyczeli, ale drzwi nie dali rady otworzyć, bo klucz był z drugiej strony
zamka:-). O 5:30 pod hotelem
zbiórka, dlatego Marcin nie czekając na to co dalej, opuszcza „hotelowych” i
idziemy na umówione miejsce, wcześniej odbierając z kuchni suchy prowiant.
Poznajemy naszego przewodnika,
który będzie z nami do samego końca wyprawy – Ahmeda (Egipcjanin świetnie
mówiący po polsku). Jesteśmy pierwsi na wszystkich listach, pewnie dlatego, że
najwcześniej wykupiliśmy tą wycieczkę. He, He …. Mamy najlepsze miejsca w autobusie:-)
Witajcie mam na imię Ahmed i będę z Wami do samego końca wycieczki...:-) |
Droga do Luksoru to 300 km odcinek pustynią
zachodnią do przejechania. Widoki jak dla mnie – rewelacyjne, przez większość
czasu jedziemy pomiędzy górami. Już na pierwszy rzut oka widać, że po tych
górach ciężko by się wspinało – podłoże jest dość sypkie. Nie znaleźliśmy też nigdzie
informacji, żeby ktoś po tych górach łaził…
Zagadujemy co prawda Achmeda o
możliwość wycieczki w te góry, ale mówi że nigdy o takich nie słyszał, a te
akurat góry są mało atrakcyjne turystycznie… Co za banialuki:-)
Wspaniałe widoki towarzyszyły nam przez całą drogę do Luksoru... |
Jazda dłuży się niemiłosiernie,
dlatego dla zabicia czasu Marcin rozpoczyna z Ahmedem dyskusję na tematy
społeczno-polityczne oraz tematy o życiu przed i po rewolucji w Egipcie.
Mówiłam, że odpowiedni dobór miejsca w autokarze jest bardzo ważny:-)... a siedzenie
przy samym przewodniku, który jeszcze tak ciekawie i z pasją opowiada o swoim
kraju, pozwala na jeszcze lepsze poznanie miejsca w którym jesteśmy. Generalnie
Ahmed jest zagorzałym przeciwnikiem byłego prezydenta Mubaraka i podkreślał to
w każdej ze swoich wypowiedzi. Jednak jeszcze dużo wody musi w Nilu upłynąć
zanim w Egipcie coś się zmieni na lepsze.
Jeszcze kilka kilometrów i znajdziemy się w Luksorze, który w 1979 r. został wpisany
na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Luksor nazywany
największym muzeum świata na świeżym powietrzu, to obowiązkowy punkt pobytu w
Egipcie.
Na wschodnim brzegu z atrakcji
turystycznych należy wymienić: Świątynię Luksorską, Świątynię w Karnaku oraz
muzeum luksorskie. Z kolei do atrakcji znajdujących się na zachodniej stronie
brzegu należy zaliczyć: Dolinę Królów, Dolinę Królowych, Świątynię Hatszepsut,
Kolosy Memnona, Medinet Habu, Ramesseum, Ruiny Świątyni Merenptaha, Świątynia
Setnego I, wioska budowniczych grobowców
czyli Deir El-Medina.
Chcemy zobaczyć jak najwięcej…
O godzinie 10:00 jesteśmy na
miejscu. Przed nami rozległa Dolina Królów… Niestety – zakaz
fotografowania w całej Dolinie – nawet
na zewnątrz. Smutni zostawiamy sprzęt fotograficzny w autobusie.
Dolina Królów – nazwą tą określa
się dwa skalne wąwozy przecinające masyw górski. Ciekawostką jest fakt, że góry te z natury przypominają
piramidę, więc jakiś odnośnik do grobowców w Gizie został zachowany:-)
Pierwszym faraonem, który kazał
się tu pochować był Thotmes I władca XVIII dynastii, a ostatnim – Ramzes XI, ale i tak
najstarszy grób należy do królowej Hatszepsut. Łącznie, jak dotąd odkrytych, w
Dolinie królów znajdują się 64 grobowce.
Nasza „wejściówka” pozwalała na
zwiedzenie trzech wybranych przez siebie grobowców, ale grobowiec Tutenchamona
jest dodatkowo płatny – 100 LE (ok. 50 zł). Wybieramy trzy grobowce Ramzesów: grób Ramzesa I (KV2),
grób Ramzesa IV (KV16) oraz grób Ramzesa III (KV11). Na zwiedzenie wszystkich
trzeba by poświęcić z miesiąc:-)
Najpierw udajemy się do grobowca
Ramzesa IV i Ramzesa I, które leżą stosunkowo blisko wejścia do doliny. Jednak
największe wrażenie robi na nas grobowiec Ramzesa III o długości 188 metrów. Na ścianach
obserwujemy malowidła (zachowane w kolorze) z przeróżnymi scenami życia
codziennego: a to scena zabijania zwierząt, a to statki płynące rzeką, dalej
sceny bitewne i skarbiec faraona... Niestety pusty…Wszystkie przedmioty znalezione w
grobowcach, znajdują się obecnie Muzeum Narodowym w Kairze. Z uwagi na fakt, że nie mogliśmy robić zdjęć, kupujemy
od wszechobecnych handlarzy przewodnik po całej dolinie za 3 dolary...
Nacieszywszy oczy, wracamy do
meleksa, który zawozi nas do wyjścia.
Następny przystanek… Fabryka
alabastru… Trzeba zarobić na turystach:-)
Oglądamy, robimy parę fotek i
wychodzimy. Nie dla nas takie atrakcje… Można było dłużej pobyć w Dolinie…
Wnętrze "pseudo" Fabryki Alabastru :-) |
Z niecierpliwością wyczekujemy
następnej atrakcji - po 15 minutach jazdy docieramy do świątyni Królowej
Hatszepsut zwanej Ad-Dajr al Bari...
Jest… do tej pory widziana tylko
na fotografiach lub programach Discovery. Piękna i okazała zaprasza nas do
środka. Trochę szkoda, że nie ma tu już alei sfinksów, które były usytuowane
wzdłuż drogi do świątyni, a zniszczone na przestrzeni
wieków. Na zwiedzenie świątyni mamy tylko 30 minut – to minus wycieczek
grupowych. A tak chciałoby się przysiąść w cieniu jakiejś kolumny i zwyczajnie
zamyślić się i nacieszyć oczy widokiem starych murów...
Po kilkunastu minutach, tuż przy
drodze, niemal kilometr za wsią Al-Gazira (nie mylić z „Aldżazirą”:-))
docieramy pod dwa majestatyczne posągi – ogromne Kolosy Memnona. Ich wysokość
to 23 metry
i są one jedyną pozostałością kompleksu grobowego Amenhotepa III. Kolosy
zostały zniszczone przez upływający czas
i starożytnych turystów.
Kolosy wykute zostały z kwarcytu.
Północny przedstawia Amenhotepa III z matką, a południowy Amenhotepa III z żoną
i córką.
Mamy tylko chwilę na
fotografowanie, więc nie marnujemy czasu.
Bliźniacy...? |
Po drodze mijamy wspaniałe
pozostałości kompleksu świątyń zbudowanych przez Ramzesa II w Tebach Zachodnich
zwanych Ramesseum. Ciekawostką jest nietypowe umieszczenie na ścianach świątyni
wizerunku dzieci Ramzesa II – synowie i córki stoją w dwóch rzędach zgodnie z
prawem do sukcesji. Do dnia dzisiejszego zachowały się tylko ruiny. Robimy
zdjęcia i jedziemy dalej.
Ramesseum... Siła przyciągania jest ogromna...:-) |
Około 16.00 docieramy do Portu nr
3 - Wataneya i zostajemy zakwaterowani na statek o wdzięcznej nazwie „Le Scribe” lub druga nazwa
„Etoile du Nill III”.
Dobrze, że posłuchaliśmy Ahmeda i
zaklepaliśmy sobie pokój z dużym łóżkiem:-) Dzięki temu mamy
naprawdę dużą kajutę składającą się z trzech pomieszczeń: sypialni, mini-salonu
i łazienki. Szkoda tylko, ze na dolnym pokładzie, wzdłuż linii Nilu, ale z
kolei ci co są na wyższych piętrach, pomimo włączonej klimatyzacji, narzekają na
zbyt duży upał. U nas za to jest przyjemnie chłodno.
Szkoda tylko, że okna na statku
nie są otwierane...
Dłużej będziemy za to siedzieć na górnym pokładzie…
O godzinie 18.00 kolacja, a
później zwiedzamy Świątynię Luksorską. Chwilo trwaj…
Przez kilka następnych dni ta krypa będzie naszym domem, transportem i restauracją...:-) |
Zapisaliśmy się na jutrzejszy
fakultet poranny tj. świątynia Medinet Habu, wioska robotników oraz wyspa
bananowa. Koszt 90 $ za dwie osoby. No i wiemy, że nasze wyuczone „marhaba”,
które miało znaczyć tyle co „dzień dobry” to może i działa, ale tylko…w Tunezji:-)
Ha, ha człowiek uczy się całe życie a i tak głupi umiera... W Egipcie, bez
względu na miejsce w którym się znajdujemy, najbezpieczniej powiedzieć „salam aleikom” na powitanie, a na
pożegnanie: „ma salama”.
Kolacja pyszna..., pewnie
nasze wygłodniałe żołądki zjadłyby cokolwiek, ale trzeba przyznać, że obsługa
spisała się na medal. Kelnerzy sadzają gości według tylko im znanego schematu:-)
nam do towarzystwa przydzielono starsze, ale bardzo sympatyczne małżeństwo,
które ma bakcyla na podróżowanie i zaczęli nam opowiadać o swoich
dotychczasowych wojażach.
Po kolacji biegniemy do kajuty
przebrać się przed wyjazdem do kolejnej świątyni, a tu niespodzianka – leje się nam woda z sufitu…
Pierwsza myśl zafarbowanej niefortunnie
przed wyjazdem na żółto blondynki… ? Ratunku… Toniemy…:-) Niczym Tytanic…
Marcin pobiegł do obsługi zgłosić
problem. Okazuje się, że w klimatyzatorze skraplała się woda i wystarczyło
wymienić tylko jakąś rureczkę. Problem więc zażegnany. Uff… będziemy żyć:-)
Generalnie jeszcze nie płyniemy,
ale już można odczuć „kołysanie” się statku, choć małżonek stwierdza, że jemu tam się wcale „nie kiwa”…:-)
Świątynia Luksorska zwana Haremem
Południowym, ostatni punkt wycieczkowy dzisiejszego dnia. Choć wieczorem
Świątynia jest rewelacyjnie podświetlona, to żałowaliśmy, że nie jesteśmy tam
za dnia. Na pewno byłyby lepsze zdjęcia… bo teraz bez statywu to marne szanse.
Zdjęcia wychodzą na żółto więc teoretycznie stapiają się z kolorem moich nowych
włosów... Marcin pociesza mnie jednak, że z kolorem to on przy obróbce zdjęć może
zrobić wszystko… zobaczymy...
Wejścia do Świątyni Luksorskiej strzegą dwa olbrzymie posągi Ramzesa II |
Świątynia Luksorska została
wybudowana dla Amona, Mut i ich syna Chonsu. Odbywały się tu ważne dla Świątyni
w Karnaku doroczne uroczystości, kiedy to posąg Amona przebywał w Południowym
Haremie. Jednak za czasów panowania Ramzesa II (mój ulubieniec)
oddawano tu jemu cześć, dlatego też budowla wpisała się w kult żyjącego władcy
i była jego najważniejszą narodową świątynią.
Przed Świątynią znajdują się dwa
rzędy sfinksów (Aleja Sfinksów) o ludzkich głowach, tworząc drogę procesyjną.
Czas
leci nieubłaganie... Zachwyceni otoczeniem wracamy w dobrych humorach
na statek, musimy przygotować się na jutrzejszy fakultet. Pobudka 6:00
rano... Jeszcze tylko chwilę
posiedzimy na górnym pokładzie obserwując brzeg Nilu…
Dzień 4 - Niedziela - 09.09.2012 – Luksor
Dzień 4 - Niedziela - 09.09.2012 – Luksor
Wczorajsze „drzemanie” na górnym pokładzie, skończyło się dla nas
licznymi ugryzieniami komarów. W torbie przecież mamy cały zestaw
specyfików, ale jakoś wyleciało nam z głowy, żeby zapobiegawczo się
nasmarować. Za to teraz siedzimy i się drapiemy…
Te egipskie komary to jakieś widma, dużo mniejsze od naszych, jakieś takie bardziej przeźroczyste no i nigdy nie wiadomo, z której strony nastąpi atak, bo jakoś tak… mało brzęczą... Dzisiaj będziemy bardziej uważać…
Do śniadania herbatka i kawa gratis. Szybko pałaszujemy i biegniemy się przygotować na dzisiejszy fakultet. Naszym przewodnikiem jest Amr - Ahmed zostaje z pozostałymi na statku, może Amr będzie bardziej łaskawszy jeśli chodzi o czas…
Pierwszy przystanek to Świątynia Medinet Habu – najlepiej zachowana świątynia grobowa na Zachodnim Brzegu Luksoru, zbudowana przez Ramzesa II. Podjeżdżamy pod Świątynię – rewelacja!!! Poza naszą kilkunastoosobową grupą, nie ma tu nikogo. Świątynia ta robi na nas oszałamiające wrażenie…
Są to ruiny zespołu świątyni Tothmesa III
oraz świątyni grobowej i pałacu Ramzesa II. W skład zespołu wchodzi
także kilka kaplic związanych z kultem Amona. Powalające są ogromne
reliefy, które nadal są w świetnym stanie oraz niewiarygodnie żywe
kolory, które zachowały się od czasów starożytnych.
W starożytności cały kompleks otoczony był murami oraz stanowił administracyjne centrum regionu. Świątynia Ramzesa II poprzedzona jest wysokimi pylonami, a za nimi znajduje się dziedziniec otoczony filarami przedstawiającymi faraona w postaci Ozyrysa. Wow! Krzyknęłam z zachwytu! Siadam w kąciku i obserwuję z uwagą, chcąc zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Idziemy dalej – nawołuje Marcin…
Za dziedzińcem kolejne pylony poprzedzają drugi dziedziniec, za którym z kolei znajduje się sala hypostylowa z grupą posągów przedstawiających faraona u boku boga Thota. Zachowały się tam również 24 bazy kolumn poprzewracanych w czasie trzęsienia ziemi i wykorzystanych później jako materiał budowlany. Jak dla mnie sala ta wyglądała jakby była wypełniona ogromnymi kielichami:)
Większość dekoracji świątyni stanowią reliefy o tematyce batalistycznej nawiązujące do pokonania Libijczyków przez faraona. Zostawiliśmy grupę z przewodnikiem i wędrujemy sami od pomieszczenia do pomieszczenia nie mogąc oderwać oczu. I ta cisza…
Nie
od dziś wiadomo, że w tym kraju za pieniądze można wszystko. Zaczepia
więc nas Egipcjanin i prowadzi do miejsc „niby” zamkniętych dla turystów
(bzdura – to nie Karnak), ale zaciekawieni dreptamy za nim i
zastanawiamy się cóż takiego wymyśli żeby zarobić…
No… warto było zostawić „zieloną” walutę – oglądamy pomieszczenia, które kiedyś służyły pewnie jako sale ofiarowań – ha, ha tak wywnioskowaliśmy sami, oglądając ogromne rysunki na ścianach.
Po półtoragodzinnym „szwędaniu” się wśród ruin postanawiamy powoli wracać, ale jeszcze na chwilę przysiadamy w kącie pierwszego dziedzińca, żeby nacieszyć ostatni raz oczy. Chwila spokoju nie trwała długo… Podchodzi Egipcjanin i bardzo pokrętnie, porozumiewając się obustronnie arabsko-angielsko-polskim słownictwem jak i przy użyciu ruchów z jego strony:), mój mąż otrzymuje przyspieszony kurs robienia dzieci… Ha, ha… kocham ten kraj…
Deir El-Medina czyli wioska budowniczych grobowców to kolejny zabytek na naszej liście do zwiedzenia. Wioska została założona po drugiej stronie Doliny Królów, tak by pracujący przy grobowcach faraonów rzemieślnicy, mieli blisko do pracy… Żeby dzisiejsi pracodawcy byli tacy wyrozumiali…:)
Zdjęcia można robić tylko na zewnątrz – we wnętrzach grobowców jest całkowity zakaz, dlatego kupujemy tzw. rozkładówkę ze zdjęciami ze środka grobowców (15LE). Wchodzimy do pierwszego grobowca i nie wierzymy własnym oczom… Malowidła na ścianach wyglądają tak jakby zostały zrobione może z miesiąc temu! A przecież przetrwały kilka tysięcy lat… Wspólnie ustalamy, że czy to starożytny Egipt czy czasy ówczesne, to człowiek i tak lepiej zadba o swoje niż o klienta – w tym przypadku nawet jeśli byłby to sam faraon:)
Malowidła przedstawiają sceny z codziennego życia zmarłego i jego rodziny oraz obrzędy pogrzebowe. Generalnie do zwiedzania udostępnione są trzy groby, my byliśmy w dwóch: grobie Sennedżema i Paszedu oraz w znajdującej się nieopodal świątyni. Do busa ponownie już wracamy jako ostatni… Chyba już się wszyscy zdążyli przyzwyczaić…
Ciekawą odmianą, po ciągłym zwiedzaniu grobowców (ja nie narzekam), jest kurs na wyspę bananową. Płyniemy motorówką po Nilu, robimy kilka zdjęć bananowcom, degustujemy po kilka sztuk i wracamy na statek.
Po obiedzie zwiedzamy Karnak. Wyjazd godz. 14.30. Po drodze mijamy hotel Winter Palace – podobno to najdroższy hotel w Egipcie… Za wysokie progi…
Świątynia w Karnaku była swego czasu najważniejszym ośrodkiem w całym Egipcie. Ta wspaniała budowla, zajmująca ponad 100 hektarowy obszar, poświęcona bóstwom tebańskim, powstawała przez wiele stuleci i była dziełem nie jednego, lecz wielu faraonów. Centralne miejsce zajmuje największa na świecie świątynia z salą kolumnową tzw. „Wielki Hypostyl” – świątynia Amona – Re. To tu odbywały się koronacje przyszłych faraonów. Wstępujący na tron nowy władca, niejednokrotnie niszczył dzieło swoich poprzedników, starając się zatrzeć ślady po budowlach swych przodków.
W świątyni możemy dostrzec wspaniałe reliefy na ścianach obrazujące dzieje panowania władców, wojny z hetytami, Nubijczykami czy faraonów w trakcie obrzędów w otoczeniu bóstw. Na terenie świątyni natkniemy się również na kolosy symbolizujące Tutenhamona z żoną, wspaniałe kolumny dobudowane przez Ramzesa II i Setiego I czy świątynię Hatszepsut – jednak wszystkie jej wizerunki zniszczono.
Od północy do świątynia Amona-Re, przylega świątynia boga wojny – Montu, a na południe położone jest sanktuarium bogini Mut – żony Amona. Świątynie te połączone są ze sobą alejami procesyjnymi, którymi teraz spacerujemy podziwiając rozmach z jakim wybudowano ten obiekt.
Nieopodal jeziora, w którym faraon obmywał swe ciało przed obrzędami, znajduje się posąg skarabeusza – zauważamy, że jest on niewątpliwą atrakcją turystyczną. Przystajemy i obserwujemy jak spora grupa japońskich turystów chodzi w kółko posągu.
O co chodzi?.. pytamy gapiów... Otóż, ponoć siedmiokrotne przejście wkoło skarabeusza ma przynieś, według legendy, szczęście i dobrobyt… A co mi tam… Idę:)
Jak się później ma okazać, po przejrzeniu filmu jaki nagrał Marcin, z matematyką u mnie na bakier i zamiast siedem razy – przeszłam tylko sześć... Cóż w toto lotka nie wygramy…
Na zwiedzenie Karnaku mamy bardzo dużo czasu, dlatego bez większego pośpiechu wchodzimy w co rusz to nowe zakamarki i robimy pamiątkowe zdjęcia. Na dłużej zatrzymujemy się przy sfinksach z głowami baranów - niezła wyobraźnia...
Dobrze, że Ahmed ostrzegł nas przed tutejszymi naciągaczami. Podobno wołają turystów w miejsca zakazane, otwierają bramki, a później znikają bez śladu. Po chwili, właściwie znikąd, pojawia się policja i kłopot gotowy – ponoć w najlepszym razie grozi to karą finansową.
Oczarowani tą monumentalną budowlą nie zauważamy kiedy minął czas poświęcony na zwiedzanie. Musimy się spieszyć, bowiem o 18.00 wypływamy.
Szybko wbiegamy do kajuty, zostawiamy zbędne rzeczy i udajemy się na górny pokład, skąd będziemy obserwować to widowisko...
No to płyniemy… Wzdłuż Nilu…
Ruszamy do Edfu, gdzie rano będziemy zwiedzać
świątynię. Jednak zanim tam dopłyniemy, czeka nas jeszcze jedna atrakcja
wieczoru – przeprawa przez śluzę w Esnie.
Nasi bardziej zapobiegliwi rodacy (bo to statek tylko z Polakami) zamawiają sobie budzenie na 23:00, my będziemy czatować na górnym pokładzie… Ważne – nie zapomnieć o sprayu na komary...
Przesuwający się krajobraz jest niesamowity… Czas płynie wolno… Wracamy po kolacji do kajuty, a tu czeka na nas ręcznikowe origami w postaci… słonia…
Przez śluzę przepływamy o 24.30. Ledwo dotrwaliśmy,
bo po całym dniu wrażeń oczy same zamykały się ze zmęczenia. Ale
przetrzymaliśmy kryzysowe momenty i teraz razem z resztą gawiedzi
oglądamy jak nas podnoszą o 9 metrów…
Pora spać…
Te egipskie komary to jakieś widma, dużo mniejsze od naszych, jakieś takie bardziej przeźroczyste no i nigdy nie wiadomo, z której strony nastąpi atak, bo jakoś tak… mało brzęczą... Dzisiaj będziemy bardziej uważać…
Do śniadania herbatka i kawa gratis. Szybko pałaszujemy i biegniemy się przygotować na dzisiejszy fakultet. Naszym przewodnikiem jest Amr - Ahmed zostaje z pozostałymi na statku, może Amr będzie bardziej łaskawszy jeśli chodzi o czas…
Pierwszy przystanek to Świątynia Medinet Habu – najlepiej zachowana świątynia grobowa na Zachodnim Brzegu Luksoru, zbudowana przez Ramzesa II. Podjeżdżamy pod Świątynię – rewelacja!!! Poza naszą kilkunastoosobową grupą, nie ma tu nikogo. Świątynia ta robi na nas oszałamiające wrażenie…
Wejście do Świątyni w Medinet Habu |
Jedyna świątynia, w której kolory reliefów zachowały się od czasów starożytnych
W starożytności cały kompleks otoczony był murami oraz stanowił administracyjne centrum regionu. Świątynia Ramzesa II poprzedzona jest wysokimi pylonami, a za nimi znajduje się dziedziniec otoczony filarami przedstawiającymi faraona w postaci Ozyrysa. Wow! Krzyknęłam z zachwytu! Siadam w kąciku i obserwuję z uwagą, chcąc zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Idziemy dalej – nawołuje Marcin…
Chwila zadumy nad rozmachem z jakim wybudowano Medinet Habu...
Za dziedzińcem kolejne pylony poprzedzają drugi dziedziniec, za którym z kolei znajduje się sala hypostylowa z grupą posągów przedstawiających faraona u boku boga Thota. Zachowały się tam również 24 bazy kolumn poprzewracanych w czasie trzęsienia ziemi i wykorzystanych później jako materiał budowlany. Jak dla mnie sala ta wyglądała jakby była wypełniona ogromnymi kielichami:)
Większość dekoracji świątyni stanowią reliefy o tematyce batalistycznej nawiązujące do pokonania Libijczyków przez faraona. Zostawiliśmy grupę z przewodnikiem i wędrujemy sami od pomieszczenia do pomieszczenia nie mogąc oderwać oczu. I ta cisza…
Zachowały się jedynie bazy kolumn - przypominające kielichy:) |
No… warto było zostawić „zieloną” walutę – oglądamy pomieszczenia, które kiedyś służyły pewnie jako sale ofiarowań – ha, ha tak wywnioskowaliśmy sami, oglądając ogromne rysunki na ścianach.
Po półtoragodzinnym „szwędaniu” się wśród ruin postanawiamy powoli wracać, ale jeszcze na chwilę przysiadamy w kącie pierwszego dziedzińca, żeby nacieszyć ostatni raz oczy. Chwila spokoju nie trwała długo… Podchodzi Egipcjanin i bardzo pokrętnie, porozumiewając się obustronnie arabsko-angielsko-polskim słownictwem jak i przy użyciu ruchów z jego strony:), mój mąż otrzymuje przyspieszony kurs robienia dzieci… Ha, ha… kocham ten kraj…
Deir El-Medina czyli wioska budowniczych grobowców to kolejny zabytek na naszej liście do zwiedzenia. Wioska została założona po drugiej stronie Doliny Królów, tak by pracujący przy grobowcach faraonów rzemieślnicy, mieli blisko do pracy… Żeby dzisiejsi pracodawcy byli tacy wyrozumiali…:)
Wioska budowniczych grobowców w Dolinie Królów |
Zdjęcia można robić tylko na zewnątrz – we wnętrzach grobowców jest całkowity zakaz, dlatego kupujemy tzw. rozkładówkę ze zdjęciami ze środka grobowców (15LE). Wchodzimy do pierwszego grobowca i nie wierzymy własnym oczom… Malowidła na ścianach wyglądają tak jakby zostały zrobione może z miesiąc temu! A przecież przetrwały kilka tysięcy lat… Wspólnie ustalamy, że czy to starożytny Egipt czy czasy ówczesne, to człowiek i tak lepiej zadba o swoje niż o klienta – w tym przypadku nawet jeśli byłby to sam faraon:)
Malowidła przedstawiają sceny z codziennego życia zmarłego i jego rodziny oraz obrzędy pogrzebowe. Generalnie do zwiedzania udostępnione są trzy groby, my byliśmy w dwóch: grobie Sennedżema i Paszedu oraz w znajdującej się nieopodal świątyni. Do busa ponownie już wracamy jako ostatni… Chyba już się wszyscy zdążyli przyzwyczaić…
Ciekawą odmianą, po ciągłym zwiedzaniu grobowców (ja nie narzekam), jest kurs na wyspę bananową. Płyniemy motorówką po Nilu, robimy kilka zdjęć bananowcom, degustujemy po kilka sztuk i wracamy na statek.
Po obiedzie zwiedzamy Karnak. Wyjazd godz. 14.30. Po drodze mijamy hotel Winter Palace – podobno to najdroższy hotel w Egipcie… Za wysokie progi…
Świątynia w Karnaku była swego czasu najważniejszym ośrodkiem w całym Egipcie. Ta wspaniała budowla, zajmująca ponad 100 hektarowy obszar, poświęcona bóstwom tebańskim, powstawała przez wiele stuleci i była dziełem nie jednego, lecz wielu faraonów. Centralne miejsce zajmuje największa na świecie świątynia z salą kolumnową tzw. „Wielki Hypostyl” – świątynia Amona – Re. To tu odbywały się koronacje przyszłych faraonów. Wstępujący na tron nowy władca, niejednokrotnie niszczył dzieło swoich poprzedników, starając się zatrzeć ślady po budowlach swych przodków.
Zachwycająca swymi rozmiarami Świątynia w Karnaku |
W świątyni możemy dostrzec wspaniałe reliefy na ścianach obrazujące dzieje panowania władców, wojny z hetytami, Nubijczykami czy faraonów w trakcie obrzędów w otoczeniu bóstw. Na terenie świątyni natkniemy się również na kolosy symbolizujące Tutenhamona z żoną, wspaniałe kolumny dobudowane przez Ramzesa II i Setiego I czy świątynię Hatszepsut – jednak wszystkie jej wizerunki zniszczono.
Posąg Ramzesa II z Nefertari na wielkim dziedzińcu; obok wielkie obeliski górujące nad Świątynią
Od północy do świątynia Amona-Re, przylega świątynia boga wojny – Montu, a na południe położone jest sanktuarium bogini Mut – żony Amona. Świątynie te połączone są ze sobą alejami procesyjnymi, którymi teraz spacerujemy podziwiając rozmach z jakim wybudowano ten obiekt.
Nieopodal jeziora, w którym faraon obmywał swe ciało przed obrzędami, znajduje się posąg skarabeusza – zauważamy, że jest on niewątpliwą atrakcją turystyczną. Przystajemy i obserwujemy jak spora grupa japońskich turystów chodzi w kółko posągu.
O co chodzi?.. pytamy gapiów... Otóż, ponoć siedmiokrotne przejście wkoło skarabeusza ma przynieś, według legendy, szczęście i dobrobyt… A co mi tam… Idę:)
Jak się później ma okazać, po przejrzeniu filmu jaki nagrał Marcin, z matematyką u mnie na bakier i zamiast siedem razy – przeszłam tylko sześć... Cóż w toto lotka nie wygramy…
Na zwiedzenie Karnaku mamy bardzo dużo czasu, dlatego bez większego pośpiechu wchodzimy w co rusz to nowe zakamarki i robimy pamiątkowe zdjęcia. Na dłużej zatrzymujemy się przy sfinksach z głowami baranów - niezła wyobraźnia...
Karnak - sfinksy z głowami baranów... niezłe mieli te zioła... |
Dobrze, że Ahmed ostrzegł nas przed tutejszymi naciągaczami. Podobno wołają turystów w miejsca zakazane, otwierają bramki, a później znikają bez śladu. Po chwili, właściwie znikąd, pojawia się policja i kłopot gotowy – ponoć w najlepszym razie grozi to karą finansową.
Oczarowani tą monumentalną budowlą nie zauważamy kiedy minął czas poświęcony na zwiedzanie. Musimy się spieszyć, bowiem o 18.00 wypływamy.
Szybko wbiegamy do kajuty, zostawiamy zbędne rzeczy i udajemy się na górny pokład, skąd będziemy obserwować to widowisko...
No to płyniemy… Wzdłuż Nilu…
Oni też płyną... gdzieś tam...:) |
zachodzi słoneczko... nad Nilem... |
Nasi bardziej zapobiegliwi rodacy (bo to statek tylko z Polakami) zamawiają sobie budzenie na 23:00, my będziemy czatować na górnym pokładzie… Ważne – nie zapomnieć o sprayu na komary...
Przesuwający się krajobraz jest niesamowity… Czas płynie wolno… Wracamy po kolacji do kajuty, a tu czeka na nas ręcznikowe origami w postaci… słonia…
:) |
Przeprawa przez śluzę w Esnie - trzeba wyrównać poziom Nilu o 9 metrów wzwyż:) |
Pora spać…
Dzień 5 - Poniedziałek - 10.09.2012 – Edfu / Kom Ombo
Ze snu wyrywa nas budzik...
Czas
przygotować się na kolejną niesamowitą świątynię – tym razem „w menu” Świątynia
boga Horusa w Edfu.
Płynęliśmy całą noc i rano
dobiliśmy do brzegu. Czekają już na nas dorożki, każdy z turystów dostaje
własną (jedna na 4 osoby) – nasza ma numer 111.
Niestety nie ma tu możliwości
podreptania na własnych nogach do świątyni czy podstawienia innego transportu.
Dorożkarze z Edfu wymusili na władzach całkowity monopol na transport w tym
rejonie pod groźbą uszkodzenia zabytku…
Edfu - uliczny kranik z wodą... Ktoś ma ochotę...? |
Niestety widok koni zaprzężonych
do bryczek może nawet człowiekowi niewrażliwemu na cierpienie zwierząt, zepsuć
humor na resztę dnia… Dowiadujemy się, że dorożkarze celowo głodzą konie, żeby
wyciągnąć od turystów jak najwięcej pieniędzy – rzekomo na ich utrzymanie…
Ohyda… Z tego powodu min turyści w Wielkiej Brytanii nie mają tej świątyni w
programach zwiedzania.
Podjeżdżamy na miejsce…
Jest to
najlepiej zachowana w Egipcie świątynia, wzniesiona ku czci sokołogłowego boga
Horusa. Budowę świątyni rozpoczęto w czasach ptolemejskich w roku 237 p.n.e. na
miejscu starej świątyni. Jest świetny stan zawdzięczać możemy temu, ze była
praktycznie cała zasypana przez piaski pustyni.
Świątynia Boga Horusa w Edfu - najlepiej zachowana świątynia w Egipcie |
Przechodzimy przez jak zwykle
wyjące urządzenie do wykrywania metali i jak zwykle nikt sobie nic z tego nie
robi. Jeszcze kilka kroków… jesteśmy.
W oddali patrzą na nas dwa
majestatyczne posagi sokoła wykute w ciemnoszarym granicie. Wchodzimy dalej i
naszym oczom ukazuje się wielki
dziedziniec darów z 32 kolumnami – każda zakończona innym motywem. Ha! Tylko
zamiast sokołów wszędzie pełno „obsrajdachów” czyli gołębi.
Zwiedzamy bez pospiechu, ściany
zdobione są rzędami hieroglifów. Zatrzymujemy się i z zaciekawieniem oglądamy nilometr...
Po dwóch godzinach spędzonych w tym wspaniałym miejscu udajemy się na parking dorożek...
Jeszcze tylko trzeba przedrzeć
się przez tłum naciągaczy…
Podchodzimy na parking i staramy się znaleźć naszą
dorożkę (każdy turysta ma przydzieloną swoją). Oczywiście rozgardiasz w iście
arabskim stylu – wszystkie dorożki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zmieniły swoje położenie… szukaj wiatru w polu…
Taa… wszystko po to, żeby niby
przypadkiem jakiś tubylec zaoferował swoja pomoc w znalezieniu odpowiedniego
numeru pojazdu (a numery oczywiście pochowane:-)) Chcąc – nie chcąc i tak
trzeba skorzystać z tej rzekomej pomocy… Od razu też pod nos zostanie Wam
podepchnięta dłoń i agresywne wręcz „money… money…” A że nie chcieliśmy ( w
ramach buntu za konie) dać im jakichkolwiek pieniędzy mówimy że „money” to i
owszem ale na statku , a on że ok ale w zamian chce długopis…. Dobra tam,
niech będzie…
Wyciągam długopis z torby, a tu
jak widma pojawiają się trzej następni i wyciągają łapska… Owszem, mamy sporo
długopisów – bo wieźliśmy je z myślą o dzieciach w wiosce nubijskiej, ale
zostawiliśmy w kajucie… Znajdujemy jeszcze dwa, po czym ku niezadowoleniu
gawiedzi, pakujemy się do dorożki.
Wracając na statek, robimy zapasy
napoi. Trochę przepłacamy, ale zważywszy na to, że do kolejnego brzegu dobijemy
dopiero pod wieczór, a nic już oprócz kranówy (stanowczo odradzam) nie mamy,
nie targujemy się zbytnio.
Otwieramy kajutę… Na łóżku…
ręcznikowy opalający się mężczyzna… Już wielokrotnie obsługa zadziwiła mnie
swoimi umiejętnościami w robieniu z ręczników różnych rzeczy ale coś takiego!:-)
Robimy prę fotek i biegniemy ochłodzić się w „statkowym” basenie.
:-) |
Korzystając z wolnej chwili przed
obiadem, zapisujemy się na kolejne wycieczki fakultatywne czyli do Abu Simbel (160$
na dwie głowy) oraz wioski nubijskiej (50$ na dwie głowy). Daję się również
skusić na zrobienie srebrnej bransoletki z własnym imieniem pisanym
hieroglifami – koszt 25$. Całkiem niezła pamiątka z rejsu…
Przesuwający się powoli krajobraz jest zachwycający... |
Korzystając z czasu wolnego jaki
mamy (statek płynie wolniutko w stronę kolejnej atrakcji jaką jest świątynia w
Kom Ombo), idziemy po obiedzie wylegiwać się na górnym pokładzie. Zabieramy
cały „osprzęt” fotograficzny i z zapałem
obserwujemy przesuwającą się linię brzegową w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Z
brzegu co rusz dobiega nas nawoływanie tubylców, machające dzieci to normalka…
Po 17.00 statek dopływa do Kom
Ombo, które zachwyca ruinami świątyni położonej na klifie wschodniego brzegu
Nilu. Już ze statku rozpościera się wspaniały widok na świątynię. Łapiemy za
aparaty i fotografujemy ile wlezie…
Statki cumują tuż przy samej Świątyni w Kom Ombo... |
Ledwo co nasza noga dotknęła
lądu, a już jesteśmy otoczeni przez chmarę handlarzy… To naprawdę może zmęczyć
jak trzeba czterdzieści razy odpowiedzieć „nie, dziękuje”. Dlatego przyjęliśmy
następującą strategię: rozmawiamy ze
sobą głośno i udajemy, że jesteśmy bardzo zaabsorbowani tą wymianą zdań,
oczywiście na nich nawet nie zerkamy... Działa! Nie wtrącają się:-)
Po kilkunastu metrach jesteśmy w
świątyni… Budowla ta należy do najciekawszych zachowanych tego typu obiektów w
Egipcie. Wzniósł ją Totmes III a Ptolemeusze rozbudowali. Świątynia ta
poświecona Sobkowi - bóg z głową
krokodyla, jego żonie Hator oraz ich synowi Chonsu-Hora. Przechadzamy się
uważnie wpatrując się w reliefy na ścianach – na jednej z nich znajduje się
kalendarz, a na innej obrazy narzędzi chirurgicznych, co wskazuje na wysoki
poziom ówczesnej medycyny.
Świątynię w Kom Ombo zwiedzamy pod wieczór - jest niezwykle efektownie podświetlona... |
Mamy niebywałe szczęście… obok
świątyni, dopiero co, zostało otwarte Muzeum Krokodyli, do którego zaglądamy… W
jednej dużej sali zgromadzono naprawdę dużo eksponatów –znajdują się tu
przeróżnej wielkości mumie krokodyli, przedmioty codziennego użytku oczywiście
z motywami krokodyla czy biżuteria.
W muzeum można robić zdjęcia, ale
bez użycia lampy błyskowej. Oczywiście jest mnóstwo durnych turystów, którzy
nie przestrzegają tych zasad i zostają wyproszeni z obiektu. Brawo!
Zmumifikowane okazy krokodyli mogliśmy oglądać w nowo otwartym "Muzeum Krokodyla" |
W drodze powrotnej obowiązkowe
uzupełnienie zapasów napoi – za 3$ i dwa długopisy nabywamy colę i dwie wody
mineralne:) W kajucie na łóżku czekał już na nas
krokodyl…
Na każdym kroku - krokodyl...:) |
Wieczorem po kolacji, na statku
impreza – Galabija Party… My dziękujemy, ale jest kilka osób, które przebrane w
stroje arabskie, pląsają po parkiecie...
Nas jutro czeka wczesna pobudka – jedziemy do
ABU SIMBEL!!! Dlatego bez zbędnego ociągania, idziemy grzecznie spać…
Dzień 6 - Wtorek - 11.09.2012 – Abu Simbel / Asuan
… ti…ti…
… ti…ti…
Wskazówki pokazują 2:30…
Okrutna pora na wstawanie…
Niestety zwiedzić najwspanialszą
świątynię w Egipcie bez chmary turystów wymaga poświęceń…
Do Abu Simbel z Asuanu wyjeżdżają
dziennie tylko dwa konwoje – my musimy załapać się na ten wcześniejszy.
Generalnie taka tu panuje zasada, ze jeżeli w pojeździe jest więcej niż
czterech zagranicznych turystów to pojazd musi jechać w wyznaczonym konwoju. Ma
to też niewątpliwe plusy, w przypadku gdyby dany środek transportu zwyczajnie
się popsuł po drodze, a wkoło tylko piach, piach i jeszcze raz piach, to jadące
w konwoju pozostałe pojazdy zawsze pomogą w potrzebie, zabiorą pasażerów z
zepsutego pojazdu etc. Na pomoc „link 4” na pewno nie ma co liczyć na środku pustyni:)
No i niby bezpieczniej, bo w pierwszym autobusie zawsze jedzie mundurowy...
O 3:00 dostajemy kawę i herbatę
przy basenie oraz suchy prowiant i podjeżdżamy w miejsce, z którego wyruszy
konwój. Noo….. Nasz autobus został wytypowany do jazdy jako pierwszy:)
Widoki przynajmniej będą lepsze. ..
Zgodnie z zasadą, drzwi naszego
autobusu otwierają się i wsiada do nich uzbrojony po zęby:)
Pan Mundurowy:)
Welcome…
Uzbrojony "po zęby" nasz osobisty bodyguard:) |
Po 3 godzinach jazdy docieramy na
miejsce…
"Wielu
trzyma się uparcie raz obranej drogi, lecz tylko nieliczni dążą konsekwentnie
do swego celu"
|
W zasadzie w Abu Simbel znajduje
się kompleks dwóch świątyń zbudowanych przez Ramzesa II, które to miały
pokazywać wędrowcom z Nubii, potęgę Egiptu. Obydwie świątynie zostały odkryte
dopiero w 1813 roku – może i lepiej, ponieważ nie uległy zbyt wielkiemu
zniszczeniu. Jednak w latach 60-tych XX wieku, w konsekwencji budowy wielkiej
tamy asuańskiej, obu świątyniom groziło zalanie przez wody z jeziora Nasera.
Ponad 60 państw podjęło szybką decyzję o ratowaniu tego zabytku, wyłożono
miliony dolarów i postanowiono pociąć
świątynię na kawałki. Tym samym udało się ją przenieść 65 metrów wyżej i 210 metrów dalej,
dobudowując sztuczne skalne wzgórze. Pracami kierował nasz rodak – Kazimierz
Michałowski:-)
Posągi Ramzesa II przedstawiające faraona w różnym wieku... |
Większa świątynia Ramzesa II
została dedykowana Amonowi-Re, Re-Horachte oraz Ptahowi i tworzyła rozległy
kompleks wchodzący do 60
metrów w głąb skały. Wejścia „strzegą” cztery olbrzymie
posągi Ramzesa II, przedstawiające faraona w różnym wieku – od najmłodszego do
najstarszego.
Wchodzimy do środka zadzierając
wysoooko głowy go góry…
W środku niemniej ciekawie jak na
zewnątrz:)
Ściany przyozdobione reliefami przedstawiają walki Ramzesa pod Kadesz, mamy tu
także wizerunki bóstw oraz samego władcy:)
Niewątpliwą ciekawostką jest
fakt, że świątynię wybudowano tak, aby dwa razy do roku (luty i październik)
wschodzące słońce oświetlało znajdujący się w głębi wizerunek Amona-Ra i Ramzesa,
a po chwili także i Re-Horachte. Tylko wizerunek Ptaha nigdy nie zaznał
promieni słonecznych – tak przystało na bóstwo ciemności:) Dobrze, że udało się
to zjawisko zachować w momencie przenoszenia świątyni na wyższy poziom...
Znajdująca się nieopodal,
mniejsza świątynia, została wybudowana dla bogini Hathor, ale przede wszystkim dla żony Ramzesa II – Nefertari. Ten to ją musiał
kochać... Fasadę zdobi tu sześć posągów czyli dwa posągi królowej i cztery
posągi Ramzesa. O równouprawnieniu pewnie wtedy nie było mowy:-)
Mniejsza Świątynia wybudowana została dla żony Ramzesa II - Nefertari |
Miejscowość Abu Simbel znajduje
się zaraz przy granicy z Sudanem, który to został uznany za najgorętszy kraj w
Afryce… Ta… mimo bardzo wczesnej pory zwiedzania, temperatura wynosi 40 stopni…
A co będzie za kilka godzin… I niech mi ktoś jeszcze latem zacznie w Polsce
narzekać na upały…
We wnętrzach obu świątyń
obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, dlatego zamawiamy jeszcze przed
rozpoczęciem zwiedzania, komplet fotografii z wnętrza obu Świątyń za 20 LE.
Konwój powrotny rusza o 10.00.
Tym razem nie możemy się spóźnić – musimy pamiętać, ze nasz pojazd jest
pierwszy w szeregu… Po trzech godzinach samowolnego zwiedzania, udajemy się na
parking. I tak długo tu byliśmy – to plus wycieczek fakultatywnych, bo choć
trzeba za nie dodatkowo zapłacić, to od razu traktowanie klienta jest o niebo
lepsze:)
Jezioro Nasera... |
W autokarze przeglądamy
przewodnik i zaznaczamy miejsca warte obejrzenia w Asuanie, bowiem po obiedzie
jesteśmy puszczeni samopas i możemy robić co tylko zechcemy. My idziemy więc
aklimatyzować się z lokalną społecznością. Ja koniecznie chcę zobaczyć Old
Cataract czyli miejsce gdzie Agata Christie napisała swoją słynną powieść
„Śmierć na Nilu” no i trzeba koniecznie zajrzeć na suk tj. po naszemu bazar:)
Autobus jedzie dość szybko po tym
pustkowiu. Rozgrzane piaski pustyni wyglądają jak rozległe jezioro. Koniecznie
polecam obserwację tych cudownych fatamorgan…
Rozgrzany piasek tworzy na pustyni efektowne fatamorgany... |
Z apetytem zjadamy obiad i
czekamy w klimatyzowanej kajucie przynajmniej do 17.00 Na górnym pokładzie nie
ma NIKOGO, z tak licznej grupy przebywającej na statku, kto odważyłby się na
opalanie, ba… nawet na siedzenie w cieniu pod parasolem. Jest tak gorąco, że
ciężko się oddycha… Słoneczko zachodź szybciej…
Ok. 17.00 wyruszamy na miasto,
które powoli „ożywa”. Tu do południa nie
ma zbyt wielu ludzi na ulicach, wszyscy czekają do wieczora i wówczas
uskuteczniają towarzyskie spotkania…
Asuan - centrum miasta:) Jak widać społeczeństwo odpoczywa zmęczone upałem... |
Kierujemy się na bazar… Nikt nas
nie zaczepia, nie naciąga na chińskie badziewie, wszyscy są przyjaźnie
nastawieni i mili. Generalnie „love
& peace” wszędzie…
Asuan - w drodze na bazar... |
Oglądamy towar na suku, ale jakoś
nic nam nie wpada w oko. Następnie idziemy „oblukać” dworzec kolejowy, z
którego jutro wyruszymy na północ kraju. Generalnie przechodzimy dobry kawałek
miasta, aż pod kościół koptyjski, robimy pamiątkowe zdjęcia po drodze i wracamy
uliczką wzdłuż Nilu.
Wieczorem na statku pokazy
lokalnych artystów – a co tam pójdziemy zobaczyć…
Impreza w nubijskich rytmach... |
Zaglądamy, przed pójściem spać,
do baru – dziś zabawa w stylu nubijskim;-) nie minęła chwila, a już zostałam
wciągnięta do zabawy i razem z czterema innymi osobami odprawiamy jakieś czary.
Śmiejemy się później, że jutrzejszy poranek powita nas strugami deszczu….
Taaa…. dobre sobie… w Asuanie… :)
Dzień 7 - Środa - 12.09.2012 – Asuan
Harmonogram dzisiejszego dnia jest dość napięty. Zaraz po śniadaniu zwiedzamy ogród botaniczny na Wyspie Kitchnera i płyniemy feluką po Nilu. Następnie przesiadamy się na motorówkę i jedziemy do wioski nubijskiej. Później szybciutko na statek spakować bagaże i wystawić je przed kajuty. Wieczorem jeszcze Świątynia Izydy, a później… żegnaj Asuanie… jedziemy pociągiem do Kairu…
Wysiadamy i rzuca się na nas cała zgraja dzieciaków wołając żeby im dać cukierki, czekoladowe… ciekawe jak w taki upale przewieź czekoladę… wyciągamy cukierki z witaminą c z Lidla:) i wkładamy w wyciągnięte ręce...
Następnie gospodarze kierują nas do szkoły, gdzie nauczyciel bez trudu powtarza nasze imiona i wywołuje nas do tablicy żeby napisać swoje imię po arabsku…
Harmonogram dzisiejszego dnia jest dość napięty. Zaraz po śniadaniu zwiedzamy ogród botaniczny na Wyspie Kitchnera i płyniemy feluką po Nilu. Następnie przesiadamy się na motorówkę i jedziemy do wioski nubijskiej. Później szybciutko na statek spakować bagaże i wystawić je przed kajuty. Wieczorem jeszcze Świątynia Izydy, a później… żegnaj Asuanie… jedziemy pociągiem do Kairu…
Ale po kolei…
Do ogrodu botanicznego podpływamy
feluką. Od razu atak handlarzy... Można do tego przywyknąć… no i atak żarłocznych
kotów…
Jesteśmy przygotowani na inwazję sierściuchów i wyciągamy z torby specjalnie
wiezione przez 4000 km
i pół Egiptu przysmaki dla kotów z Lidla:) Rzucają się łapczywie,
nie obyło się bez ran zadanych w walce o pożywienie – do wesela się zagoi
myślę… Tylko czyjego... Zawinąwszy krwawiący palec, idziemy oglądać bujną
roślinność zgromadzoną na wyspie.
Ogród botaniczny na Wyspie Kitchnera... |
Ogród zwiedzamy dość szybko,
sprzedawcy chodzący za nami krok w krok i wołający „one dolar, one dolar”
skutecznie psują nam humor...
Przysiadamy na chwilę w cieniu, a
tu znienacka pojawia się młody chłopak z malutkim krokodylem w ręce. „One
dolar” za foto woła… OK… czemu nie…po chwili mini-krokodyl ląduje na moim
ramieniu…
Przesiadamy się do motorówki i płyniemy do wioski nubijskiej obserwując niesamowite krajobrazy..
Przesiadamy się do motorówki i płyniemy do wioski nubijskiej obserwując niesamowite krajobrazy..
brzegi Nilu... |
Wysiadamy i rzuca się na nas cała zgraja dzieciaków wołając żeby im dać cukierki, czekoladowe… ciekawe jak w taki upale przewieź czekoladę… wyciągamy cukierki z witaminą c z Lidla:) i wkładamy w wyciągnięte ręce...
Wchodzimy do pobliskiego domu, a
właściwie zadaszonej przestrzeni otoczonej parterowymi budynkami, w których
znajduje się kuchnia, sypialnia i inne pomieszczenia. Generalnie tam gdzie są
drzwi otwarte, tam można wejść… Gospodarze częstują kawą, herbatą i carcade.
Można potrzymać i zrobić sobie zdjęcia ze słusznych rozmiarów krokodylem…
Nasi gospodarze... o ile w ogóle są prawdziwą rodziną:) |
Następnie gospodarze kierują nas do szkoły, gdzie nauczyciel bez trudu powtarza nasze imiona i wywołuje nas do tablicy żeby napisać swoje imię po arabsku…
Trochę włóczymy się sami,
wdrapujemy się na wieżę skąd rozpościera się wspaniały widok na całą wioskę i
znajdującą się nieopodal kataraktę. Powyżej widać całkiem nową zabudowę –
pewnie dla „niby” gospodarzów wioska jest miejscem pracy, a w rzeczywistości
mieszkają gdzie indziej… Snując takie rozważania, kierujemy się wolno do
przystani, a ściślej mówiąc do miejsca przy brzegu gdzie zacumowała nasza
motorówka:)
Wioski jako atrakcji nie polecam,
jednak jak już się jest w tym miejscu, to lepiej raz zobaczyć niż kiedyś pluć
sobie w brodę, że się nie było… A tak… wiemy, że już tam nie zawitamy…Za dużo
komercji…
Wracając na statek, mijamy po
drodze hotel Old Cataract…
Old Cataract - to tu Agatha Christie napisała "Śmierć na Nilu"... |
Po powrocie gonitwa... pakujemy się
w pośpiechu, biegniemy uregulować rachunek na recepcji za wypite podczas rejsu
napoje i decydujemy się na szybką kąpiel – nie wiemy przecież jakie warunki
będą w pociągu…
O 12:30 jemy ostatni posiłek na
statku, a w tym czasie bagażowi zabierają nasze torby i ładują do autobusu.
Godzina 14:00… żegnaj stateczku…
kiedyś na pewno powtórzymy ten rejs… Podjeżdżamy pod Wysoką Tamę w Asuanie…
Tama oprócz ogólnego zastosowania
czyli regulacji poziomu wody na Nilu i zaspokojeniu potrzeb na energię całego
kraju, ma także znaczenie militarno-strategiczne. Energię spiętrzonych wód Nilu
porównuje się do bomby, która mogłaby uśmiercić ponad 34 miliony ludzi…zgroza…
Wielka Tama Asuańska ma przede wszystkim znaczenie militarno - strategiczne... |
Przez Tamę przejeżdża się w
autobusie, nie można przejść jej na piechotę… Zatrzymujemy się w jedynym
przystosowanym do tego miejscu tzw. punkt widokowy i robimy zdjęcia. Teren jest
opanowany przez wojsko i trzeba ściśle przestrzegać tu ram czasowych – ma się określoną
ilość czasu na przejazd tam i z powrotem po Tamie i dokładnie 15 minut na
postój. Na tamie obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć teleobiektywami i
kręcenia filmów. Marcin pospiesznie wymienia obiektyw na taki bez zoom-a…
W oddali zauważamy obiekt w
kształcie kwiatu lotosu. To pomnik przyjaźni egipsko-radzieckiej, dla
upamiętnienia pomocy jakiej udzielili Rosjanie przy budowie Wielkiej Tamy… Cyk…
Pamiątkowe zdjęcie zrobione…
Czas nas goni… Po pierwsze kończy
się 15 minut i widać po kierowcy autobusu, że robi się nerwowy… Po drugie
wieczorny pociąg do Kairu nie będzie na nas specjalnie czekał, a przecież
jeszcze musimy zwiedzić Świątynię Izydy na wyspie File – choć pewnie każdy wie,
że świątynia ta została bez uszczerbku przeniesiona przez UNESCO na sąsiednią
wyspę Agilkia aby uchronić zabytek od całkowitego zniszczenia z terenu zalanego…
Na wyspę dopływamy motorówką, a
czas podróży umila nam Nubijczyk grający na instrumencie własnej roboty:)
Granie na czekanie:) |
Budowę Świątyni Izydy rozpoczął
Nektanebo I, król XXX dynastii, a w późniejszych czasach sukcesywnie była ona rozbudowywana.
Oprócz Izydy, w świątyni powstały również kaplice Ozyrysa i Horusa, świątynię
Hathor i Imhotepa.
Świątynia Izydy na Wyspie File - najbardziej romantyczna ze wszystkich świątyń... |
Przechadzamy się po wyspie bez zbędnego pośpiechu i
komentujemy ledwo co usłyszaną od Ahmeda legendę. Otóż Ozyrys został zabity przez
swojego brata Setha i rozczłonkowany. Jego ukochana zona Izyda poskładała jego
członki, jednak nie udało jej się odnaleźć prącia, bowiem organ ten zaginął w
wodach Nilu. Tym epizodem Egipcjanie tłumaczyli sobie żyzne wylewy rzeki…
Niekompletny Ozyrys nie mógł żyć na ziemi, ale mógł żyć w zaświatach…A..
zapomniałabym napisać, że Ozyrys i Izyda spłodzili razem syna Horusa… Taa…
podobno nie miał prącia…Ci to potrafią historię wymyślić…Niezłe zioło hodowali
w tamtych czasach...
Po drodze na stację robimy zapasy
w okolicznym kramie. Dwie cole i trzy mineralne – 25 LE… Tanio…
Godzina 19:00…Idziemy na peron…
Pociąg już stoi… Z zewnątrz niczym nie odbiega od tych jeżdżących po naszych
torach…
Asuan - dworzec kolejowy... |
Miejsca mieliśmy przydzielone już
wcześniej…Nasz wagon ma numer 6,
a miejsca 7 i 8… łatwo zapamiętać…
Okazuje się, że całą grupą
jesteśmy w jednym wagonie. To dobrze – łatwiej i raźniej będzie znosić trudy
podróży…Wchodzimy do pociągu… a tu niespodzianka… Wstydź się PKP… nawet tu mają
lepsze i czystsze pociągi…
Wnętrze pociągu sypialnego relacji Asuan - Kair...
Pewnie te lokalne to obraz nędzy
i rozpaczy, ale ten sypialny przeszedł nasze wyobrażenia. Strach przed
karaluchami biegającymi po ścianach zażegnany… Przedziały dwuosobowe, czysta
pościel, umywalka, ręczniczki, dywanik… etc…Miło i pachnąco… Po kolacji, którą
dostajemy godzinę po odjeździe, przychodzi obsługa i rozkłada łóżka…
c.d.n....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz