poniedziałek, 19 sierpnia 2013

EGIPT - Wzdłuż Nilu - (06.09 - 20.09.2012) - część I



Dzień 0 - Środa - 05.09.2012 

No i ogarnęła nas typowa „gorączka” przed podróżą. Niby wszystko spakowane, Borys wywieziony do dziadków, dom posprzątany, a mimo to gdzieś jest w nas ten niepokój, czy aby na pewno o wszystkim pamiętaliśmy…

Listę rzeczy niezbędnych i „do kupienia” zrobioną miałam już dwa miesiące temu, a pakowanie zaczęłam już na początku lipca (cóż taka malutka obsesyjka), ale zawsze jest to typowe pytanie: „ czy na pewno wszystko mamy?” No więc umownie zakładamy, że mamy wszystko co niezbędne i nie zaprzątamy sobie tym głowy.

Ha! Nawet muzyczkę arabską małżonek zaaplikował w postaci mp3 do telefonu:-) Tak już mamy, że staramy się zawsze przesłuchać muzykę z kraju, do którego akurat się wybieramy, aby w pełni zintegrować się z lokalną społecznością.

Tak więc pomimo krzywej miny Marcina (biedny musiał wysłuchiwać tej muzyki prawie codziennie od jakiegoś czasu) Arm Diab i inni wylądowali na moim telefonie. Arm Diab to takie egipskie bożyszcze muzyczne, choć z całej jego dyskografii, a jest to okres 25 lat, udało mi się wybrać zaledwie czternaście piosenek, które jako tako zasługują na uwagę – w tym jest jedna perełka.
Szkoda, że Egipcjanie nie grają żadnej odmiany rocka, choć jeden zespół znalazłam - Baraka Band (tak też nazwa się ich woda mineralna) ale Marcin stwierdził, że połączenie gitarowego grania ze śpiewem w języku arabskim to straszna kaszana i nie da się tego ścierpieć. Mnie tam się podoba…

Jest 21:00 i dyskutujemy czy kłaść się czy też nie. Wylot mamy potwierdzony na czwartek o 5:30. Na lotnisku musimy być przynajmniej dwie godziny wcześniej, więc jak nic trzeba będzie wyjechać z domu przed 2:00. Podejmujemy szybką decyzję – oglądamy W11 i kładziemy się na jakieś dwie i pół godziny. Jutro o tej porze będziemy już daleko…


Dzień 1 - Czwartek - 06.09.2012 – Hurghada

Nie wiem, czy to 2,5 godzinne leżenie (bo nie można tego nazwać spaniem) to był dobry pomysł - wstaliśmy strasznie rozbici. Szybkie mycie i wioo… na lotnisko.

Furę zostawiliśmy na opłaconym wcześniej, w promocyjnej cenie 69 zł, parkingu na lotnisku i  biegiem do punktu odpraw. Sądziliśmy, że będąc trzy godziny wcześniej przed odlotem, to wystarczająca ilość czasu na spokojną odprawę oraz kupienie czegoś do picia i jedzenia na bezcłówce. Jakże się myliliśmy!

W punkcie odpraw biur podróży – luz, odebraliśmy vouchery i grzecznie przemaszerowaliśmy do bramki nr 3 i 4 w terminalu B zgodnie z zaleceniami. Naszym oczom ukazała się kilkunastometrowa kolejka niczym za czasów PRL-u i zanim dopchaliśmy się do przodu minęło już sporo czasu. Nadaliśmy bagaże (łącznie mamy 32 kg – mogłam sobie jeszcze dołożyć te 8 kilo szmatek). Następnie idziemy do tzw. rozbieralni czyli zrzucamy z siebie wszystko co metalowe, pokazujemy przez szybkę nasze facjaty celnikowi, który rzucając okiem na nasze zdjęcie w paszporcie stara się określić czy to my czy nie (ja jestem na tym zdjęciu nie do poznania - maszkaron jakiś, a i małżonek jakiś taki bardziej „utyty”) ale z uśmiechem na ustach oddaje nam dokumenty życząc udanego lotu i w końcu możemy pobaraszkować w sklepikach w poszukiwaniu jedzenia i picia.

Szczęśliwie odprawieni ustawiamy się w kolejce po apetycznie wyglądające drożdżówki i napój, a tu z głośników wywołują nasz lot. Pierwsze wezwania olewamy, stoimy dalej w kolejce po upragnione żarcie, a że ludzi kupa (o tej samej porze odlatują cztery samoloty czarterowe: dwa do Egiptu i dwa do Turcji) to przesuwamy się w żółwim tempie. Na wezwanie „ostateczne” już reagujemy i nieszczęśliwi opuszczamy kolejkę. Tak więc z uzupełnienia zapasów nici (to co mieliśmy ze sobą na szybko trzeba było wypić przed odprawą)

Witaj pustynio… o suchym pysku…

No i tym sposobem siedzimy sobie w samolocie linii Sprint Air. Marcin dorwał jakąś ulotkę informującą o tym, że istniej możliwość kupienia czegoś do jedzenia i picia. Zobaczymy…

PIC!!!…jeść trochę mniej…

No i już „w górze”. Znowu, tak jak i poprzednio, mamy miejsca co prawda przy oknie, ale też i przy samym skrzydle, nr 46 i 47, wiec widoczki trochę ograniczone. Marcin jednak stwierdza, że rozżarzony silnik tez bywa atrakcyjny…

Lecimy… lecimy… ciągle lecimy…, mijają minuty, godziny… Marcin poluje na przelatujące obok nas inne samoloty z aparatem w ręku. Facet to się byle czym zajmie:-) Jeszcze jakieś półtorej godziny lotu… Egipcie - nadlatuję!!!


Zbliża się 9:30, samolot podchodzi do lądowania. Mijamy wspaniałe góry Atbaj. Najwyższy szczyt to Dżabal Uda i jest ciut niższy od naszych Rysów ma 2259 m n.p.m. Co prawda najwyższa góra Egiptu znajduje się na Synaju i jest nią Święta Katarzyna (2629 m n.p.m.), ale i tak widok z wysokości na te wspaniałe góry jest imponujący – masyw ten ciągnie się wzdłuż Morza Czerwonego, aż po Sudan.

Ustalając jeszcze przed wylotem plan zwiedzania, miałam ambitny plan „połażenia” sobie wśród tych skałek:-), ale małżonek skutecznie wybił mi to z głowy twierdząc, że w takim upale to samobójstwo:-) Tak więc pozostaje mi pooglądać sobie widoczki z samolotu.

Zachwycona tym co za oknem, nawet nie zauważyłam kiedy wylądowaliśmy.

Jesteśmy…

Podmuch gorącego powietrza uderza mnie w twarz:-) cudownie… ciepłe swetry od razu pakujemy do torby.

Szybka odprawa, no właśnie – szybka. Podkreślam to słowo, bowiem gdy byliśmy tu ostatnim razem wszędzie panował chaos i rozgardiasz, wszędzie było pełno przekrzykujących się Arabów. A teraz… pełna kultura, wszyscy grzecznie w kolejce, przechodzą gęsiego. Szast – prast i już siedzimy w busiku, który ma nas zawieźć do hotelu Empire.

Hotel tzw „przelotówka”, więc nie ma co się nastawiać na wygody – będziemy tam tylko dwa dni, a  przecież nie dla wygód tu jesteśmy. Niewątpliwym plusem jest jego położenie – w samym centrum „arabskiej” części Hurghady.

Niewątpliwym atutem tego hotelu jest jego usytuowanie...

Zakwaterowanie trochę trwa – musimy czekać ok. 2 godziny. Marcin postanawia nie marnować czasu na siedzenie i idzie do kantoru wymienić trochę dolarów na egipską walutę no i kupić coś do picia. Po dłuższej chwili wraca rozemocjonowany i relacjonuje jak to podstępny Arab - sprzedawca coli, chciał go „wykiwać” na 20 funtów, ale oczywiście wyczuł próbę oszustwa i się nie dał :-) Bohater... :-)

Zamoczywszy usta w „nieoszukanej” coli, czekamy dalej na pokój - przynajmniej jest klimatyzacja:-).

W końcu się doczekaliśmy – mamy pokój nr 149. Boy hotelowy ochoczo chwycił nasze torby i kazał maszerować za sobą. Wiadomo „zieloni” idą:-) Pokój jak pokój, bez fajerwerków, ale co najważniejsze pościel czysta więc na resztę już nie zwracałam uwagi. Szybki prysznic, wygrzebanie z bagażu stroju i kąpielówek  i już lecimy witać się z Morzem Czerwonym (basenów hotelowych nie uznaję…).

Plaża znajduje się w oddalonym o jakieś 200 metrów siostrzanym hotelu Emire Beach. Trzeba przejść przez ruchliwą jezdnię, kilkakrotnie podnieść wysoooooooooko nogę, żeby wspiąć się na egipskie krawężniki, kurtuazyjnie odpowiedzieć zaczepiającym handlarzom – nie dziękuję, może później etc…no i po chwili możemy cieszyć się kąpielą w najbardziej słonym morzu na świecie (pomijam Morze Martwe, które jest przecież ogromnym jeziorem).

Jaki hotel, taka plaża... :-)

No i mamy już pierwsze „zajawki” opalenizny:-) Oczywiście nasz relaks po podróży zakłócali co chwilę pojawiający się handlarze, którzy chodząc od leżaka do leżaka namawiali do wykupienia jakiejś wycieczki czy masażu. Musimy szybko się opalić, bo im ciemniejsza opalenizna to dla naciągaczy sygnał, że jesteśmy u nich  w kraju już jakiś czas i na ich sztuczki możemy już się nie nabrać, dlatego odpuszczają – mamy to przetrenowane z poprzedniego przyjazdu w te rejony. Na szczęście arabskie „laa” czyli „nie” wystarczyło tym razem i mogliśmy dalej cieszyć się przyjazną temperaturą, choć powoli zaczynam odczuwać skutki niejedzenia cały dzień, a obiado-kolacja dopiero o 18.00… Trzeba coś będzie kupić „na mieście” w drodze powrotnej do pokoju:-)

…cóż to był za wieczór pełen wrażeń – wręcz dramaturgii:-)

A zaczęło się bardzo niewinnie od spotkania z rezydentem Amrem. Po uzyskaniu niezbędnych informacji na temat rejsu i wpłaceniu obligatoryjnego haraczu w wysokości 360$ na dwie głowy, tytułem wstępów do obiektów zabytkowych i innych atrakcji podczas rejsu, poszliśmy na zasłużony posiłek. Wybór dań był duży, jednak jeszcze przed wyjazdem uzgodniliśmy z Marcinem, że jemy na początku niewiele i tylko gotowane – przynajmniej do czasu pobytu stacjonarnego pod koniec imprezy:-) A wszystko w trosce o własne wnętrzności i aby uchronić się przed sławetną „zemstą faraona” Niestety nie wszyscy znają umiar w jedzeniu… Rany, ile ci nasi rodacy potrafią zeżreć - autentycznie ŻREĆ!!! Dwie Paniusie (choć już trochę leciwe) siedzące nieopodal nas miały tyle żarcia na stole, że wyżywić by się mogło pół osiedla. My nie dalibyśmy tego zjeść w ciągu tygodnia. A one pożarły…

Po niezbyt obfitym posiłku, popitym herbatką (6 LE), postanawiamy zwiedzić Dahar – czyli dzielnicę Hurghady, w której się znajdowaliśmy.

Dahar to najstarsza część Hurghady, gdzie mieści się największy bazar w tym mieście, a także poczta i dworzec autobusowy. Amr sugeruje, że możemy też zwiedzić kościół koptyjski i meczet. Długo się nie zastanawiając poszliśmy… i zabłądziliśmy…:-) ale kościół zwiedziliśmy… 

Wnętrze Kościoła Koptyjskiego w Hurghadzie

Małżonek jak to typowy facet, z posępną miną, prowadził nas co rusz w jakiś nowy ciemny zaułek w nadziei, że odnajdzie tą właściwą drogę… Oczywiście męska duma nie pozwala mężczyźnie zapytać przechodniów o drogę, bo przecież on SAM znajdzie:-)
               
Hi, hi więc tak sobie dreptaliśmy… kilka razy było dość strasznie… w końcu byliśmy tam jedynymi turystami na horyzoncie, a w koło żywego ducha. Po wielu próbach i dwóch godzinach później odnaleźliśmy właściwą drogę!

Hurra… Uratowani… Usłyszeć nawoływanie Muezina do modlitwy w samym centrum zatłoczonej Hurghady – bezcenne…



Zaopatrzeni w lek na „faraona” i wodę do picia, wracamy do hotelu. Dość wrażeń na dziś – jutro też jeszcze tu jesteśmy…


Dzień 2 - Piątek - 07.09.2012 – Hurghada

Hm… Słodkie leniuchowanie… (dobrze, że krótko:-)) Poranek przywitał nas temperaturą 29 stopni. Według planu dzisiejszy dzień postanawiamy spędzić aklimatyzując się z otoczeniem:-).
„Aktywny” wypoczynek dopiero od jutra...

Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Szybkie mycie i już siedzimy na stołówce pałaszując pysznego omleta. Prawie poczułam się jak w niedzielny poranek w domu, ponieważ omlet z papryką na śniadanie to danie popisowe Marcina:-) Tym razem miał wolne od garów i zjedliśmy ze smakiem śniadanie przygotowane przez obsługę. Herbata i kawa do śniadania gratis.


W drodze na plażę mijamy kilka kramów...
Całe popołudnie, aż do kolacji, spędziliśmy na plaży korzystając z dobrodziejstwa natury. Utrwalamy świeżo nabytą opaleniznę. Marcin trochę ponurkował, a wychodząc z wody entuzjastycznie opowiadał jak to widział dwie opony i puszki po piwie… wiadomo – nasi tu są:-) Temperatura wody 30 st....

Po drodze na plażę mijamy tubylca  z camelem lub camelą - któż to wie jak odróżnić:-) i robimy sobie sesję fotograficzną. 

Nie ma nic za darmo my friend... money, money...

Małżonek trącając mnie łokciem sugeruje, że koniecznie mam napisać o bocianach… No właśnie..., nasze piękne, polskie (przynajmniej tak sobie wmówiliśmy) bociany przeleciały nad naszymi głowami w liczbie chyba tysiąca, żeby osiedlić się w jakimś ciepłym zakątku Afryki. Przez chwilę niebo zrobiło się czarne…





W drodze powrotnej robimy zakupy w „naszym” markecie – naszym bo wszyscy nas tam już rozpoznają:-). Jutro zaczynamy dzień od zwiedzania Doliny Królów więc zapas wody mineralnej jak najbardziej wskazany.

Woda w sklepie 1,5L  Baraka – koszt 2,50 LE (ok. 1,20 zł), a coca-cola 1L. – 5LE (2,80 zł). Płacimy i wychodzimy mówiąc wyuczone „ma salama”.

Wieczorem, kiedy zajdzie słońce i temperatura pozwoli na normalne funkcjonowanie:-), pójdziemy poszukać reklamowanej przez tubylców cukierni El Zahra, żeby uzupełnić zapasy, ponieważ pierwszy gorący posiłek zjemy dopiero jutro wieczorem na statku.

Reklamowana przez tubylców cukiernia El Zahra

No i masz babo placek… jak mawiają. Nie jedząc nic gotowanego ani nie pijąc wody z kranu czy soków od ulicznych sprzedawców zaczynam odczuwać pierwsze skutki klątwy… Tu trzeba działać szybko...

Można się pilnować, a i tak Cię dopadnie… Podobno panuje opinia, że kto raz ja miał to już więcej mieć nie będzie… kompletna bzdura. Ja miałam ostatnio i co? Lecę po tabletki…

Po zażyciu leku od egipskich farmaceutów o dziwacznej nazwie Streptoquin (12 LE) i lekkim posiłku (odrobina makaronu i herbata) wyszliśmy na miasto. Tym razem „okutałam” się w ubrania zasłaniające wszystko co trzeba, wczoraj z pospiechu tego nie zrobiłam i niepotrzebnie skupiałam na sobie wzrok tubylczych kobiet. A skoro zamierzamy zapuścić się na targ arabski to po co mam ich drażnić swoim wyglądem? W długich spodniach, i zakrytych opaską włosach było mi obrzydliwie gorąco, ale czułam się w tym tłumie o tysiąc razy lepiej niż gdybym była wyrozbierana.

Na bazar dochodzimy bez większych przeszkód – tym razem zaopatrzyliśmy się w mapę miejscowości. Po drodze zero zaczepek, naciągaczy, nikła reakcja na nasze odmienne facjaty. A bazar… takie nasze Załęże tylko trochę większy harmider:-) Chaos, gwar, przekrzykiwania – CUDO…. No i ten muezin nadający klimat całemu miejscu… Arabowie siedzą w kucki i prezentują swój towar. Typowych naciągaczy spotkać można tylko w hotelach i przy większych atrakcjach turystycznych.

Dahar - w drodze na targ arabski...

Generalnie co najmniej 80% turystów przyjeżdżających do Egiptu to Rosjanie. I choć są dla Egipcjan niezłym źródłem dochodu to ogólnie są nielubiani. A to za sprawą swoich dziewczynek, które w latach dziewięćdziesiątych zaczęły masowo napływać do Egiptu i oprócz świadczenia usług seksualnych zaczęły także prezentować taniec brzucha – skutecznie eliminując z rynku pokazy arabskich artystek.

No więc taki Egipcjanin – Arab (choć nie każdy Egipcjanin to Arab) widząc blondynów od razu zagaduje po rosyjsku. Mamy to za każdym razem i znudziło nam się już prostowanie i mówienie, że my nie ruskie:-) Dlatego nauka paru słów po arabsku pomogła nam o tyle, że na każdą zaczepkę, której sobie nie życzymy odpowiadamy zdecydowanym „laa” czyli „nie”. Tym razem jednak, zaskoczony odzywką arabską od rzekomych Rosjan, handlarz nie daje za wygraną i kontynuuje z niedowierzaniem: „…hej Ruskie, wy gawaritie Arabian?”… Uśmialiśmy się do łez…


                                                                                    Hej mister, zrobisz mi fotkę?

Wracając do hotelu odnajdujemy cukiernię EL Zahra – nie jest przereklamowana:-) Przemiła obsługa, sprzedawca tuczy nas gratisowymi próbkami. Niebo w gębie… kupujemy pokaźną ilość na jutrzejszy dzień.

Jutro wyruszamy wzdłuż Nilu… Pewnie z emocji nie zasnę… Czas wyruszyć ku wielkiej przygodzie…


Dzień 3 - Sobota - 08.09.2012 – Luksor

4:00 – Pobudka… Ze snu wyrywa nas alarm nastawiony w komórkach. Większość rzeczy spakowałam już wczoraj, teraz jeszcze zostały jakieś drobiazgi. 

4:30 telefon z recepcji – automat informuje „wake up”:-) Przecież już nie śpimy:-) Niestety wychodząc zatrzasnęliśmy klucze w środku - oby tylko nie było jakiejś bzdurnej kary…

Idziemy do recepcji, mówimy co i jak, a ci zwołują konsylium:-) biorą mojego męża  i wspólnie idą zobaczyć co by można było zdziałać. Marcin mówi, że coś tam do siebie pokrzyczeli, ale drzwi nie dali rady otworzyć, bo klucz był z drugiej strony zamka:-). O 5:30 pod hotelem zbiórka, dlatego Marcin nie czekając na to co dalej, opuszcza „hotelowych” i idziemy na umówione miejsce, wcześniej odbierając z kuchni suchy prowiant.

Poznajemy naszego przewodnika, który będzie z nami do samego końca wyprawy – Ahmeda (Egipcjanin świetnie mówiący po polsku). Jesteśmy pierwsi na wszystkich listach, pewnie dlatego, że najwcześniej wykupiliśmy tą wycieczkę. He, He …. Mamy najlepsze miejsca w autobusie:-)

Witajcie mam na imię Ahmed i będę z Wami do samego końca wycieczki...:-)

Droga do Luksoru to 300 km odcinek pustynią zachodnią do przejechania. Widoki jak dla mnie – rewelacyjne, przez większość czasu jedziemy pomiędzy górami. Już na pierwszy rzut oka widać, że po tych górach ciężko by się wspinało – podłoże jest dość sypkie. Nie znaleźliśmy też nigdzie informacji, żeby ktoś po tych górach łaził…
Zagadujemy co prawda Achmeda o możliwość wycieczki w te góry, ale mówi że nigdy o takich nie słyszał, a te akurat góry są mało atrakcyjne turystycznie… Co za banialuki:-)

Wspaniałe widoki towarzyszyły nam przez całą drogę do Luksoru...



a drogę umilała nam muzyka lokalna, głośność regulowana przez sympatycznego kierowcę autobusu...


Jazda dłuży się niemiłosiernie, dlatego dla zabicia czasu Marcin rozpoczyna z Ahmedem dyskusję na tematy społeczno-polityczne oraz tematy o życiu przed i po rewolucji w Egipcie. Mówiłam, że odpowiedni dobór miejsca w autokarze jest bardzo ważny:-)... a siedzenie przy samym przewodniku, który jeszcze tak ciekawie i z pasją opowiada o swoim kraju, pozwala na jeszcze lepsze poznanie miejsca w którym jesteśmy. Generalnie Ahmed jest zagorzałym przeciwnikiem byłego prezydenta Mubaraka i podkreślał to w każdej ze swoich wypowiedzi. Jednak jeszcze dużo wody musi w Nilu upłynąć zanim w Egipcie coś się zmieni na lepsze.

Jeszcze kilka kilometrów i znajdziemy się w Luksorze, który w 1979 r. został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Luksor nazywany największym muzeum świata na świeżym powietrzu, to obowiązkowy punkt pobytu w Egipcie.

Na wschodnim brzegu z atrakcji turystycznych należy wymienić: Świątynię Luksorską, Świątynię w Karnaku oraz muzeum luksorskie. Z kolei do atrakcji znajdujących się na zachodniej stronie brzegu należy zaliczyć: Dolinę Królów, Dolinę Królowych, Świątynię Hatszepsut, Kolosy Memnona, Medinet Habu, Ramesseum, Ruiny Świątyni Merenptaha, Świątynia Setnego I, wioska budowniczych grobowców  czyli Deir El-Medina.
Chcemy zobaczyć jak najwięcej…

O godzinie 10:00 jesteśmy na miejscu. Przed nami rozległa Dolina Królów… Niestety – zakaz fotografowania  w całej Dolinie – nawet na zewnątrz. Smutni zostawiamy sprzęt fotograficzny w autobusie.

Dolina Królów – nazwą tą określa się dwa skalne wąwozy przecinające masyw górski. Ciekawostką jest fakt, że góry te z natury przypominają piramidę, więc jakiś odnośnik do grobowców w Gizie został zachowany:-)

Pierwszym faraonem, który kazał się tu pochować był Thotmes I władca XVIII dynastii, a ostatnim – Ramzes XI, ale i tak najstarszy grób należy do królowej Hatszepsut. Łącznie, jak dotąd odkrytych, w Dolinie królów znajdują się 64 grobowce.

Nasza „wejściówka” pozwalała na zwiedzenie trzech wybranych przez siebie grobowców, ale grobowiec Tutenchamona jest dodatkowo płatny – 100 LE (ok. 50 zł). Wybieramy  trzy grobowce Ramzesów: grób Ramzesa I (KV2), grób Ramzesa IV (KV16) oraz grób Ramzesa III (KV11). Na zwiedzenie wszystkich trzeba by poświęcić z miesiąc:-)

Najpierw udajemy się do grobowca Ramzesa IV i Ramzesa I, które leżą stosunkowo blisko wejścia do doliny. Jednak największe wrażenie robi na nas grobowiec Ramzesa III o długości 188 metrów. Na ścianach obserwujemy malowidła (zachowane w kolorze) z przeróżnymi scenami życia codziennego: a to scena zabijania zwierząt, a to statki płynące rzeką, dalej sceny bitewne i skarbiec faraona... Niestety pusty…Wszystkie przedmioty znalezione w grobowcach, znajdują się obecnie Muzeum Narodowym w Kairze. Z uwagi na fakt, że nie mogliśmy robić zdjęć, kupujemy od wszechobecnych handlarzy przewodnik po całej dolinie za 3 dolary...
Nacieszywszy oczy, wracamy do meleksa, który zawozi nas do wyjścia.

Następny przystanek… Fabryka alabastru… Trzeba zarobić na turystach:-)
Oglądamy, robimy parę fotek i wychodzimy. Nie dla nas takie atrakcje… Można było dłużej pobyć w Dolinie…


 
Wnętrze "pseudo" Fabryki Alabastru :-)

Z niecierpliwością wyczekujemy następnej atrakcji - po 15 minutach jazdy docieramy do świątyni Królowej Hatszepsut zwanej Ad-Dajr al Bari...





Jest… do tej pory widziana tylko na fotografiach lub programach Discovery. Piękna i okazała zaprasza nas do środka. Trochę szkoda, że nie ma tu już alei sfinksów, które były usytuowane wzdłuż drogi do świątyni, a zniszczone na przestrzeni wieków. Na zwiedzenie świątyni mamy tylko 30 minut – to minus wycieczek grupowych. A tak chciałoby się przysiąść w cieniu jakiejś kolumny i zwyczajnie zamyślić się i nacieszyć oczy widokiem starych murów...



Luksor - Świątynia Hatszepsut i tereny obok niej...


Po kilkunastu minutach, tuż przy drodze, niemal kilometr za wsią Al-Gazira (nie mylić z „Aldżazirą”:-)) docieramy pod dwa majestatyczne posągi – ogromne Kolosy Memnona. Ich wysokość to 23 metry i są one jedyną pozostałością kompleksu grobowego Amenhotepa III. Kolosy zostały zniszczone przez upływający czas  i starożytnych turystów.



Kolosy wykute zostały z kwarcytu. Północny przedstawia Amenhotepa III z matką, a południowy Amenhotepa III z żoną i córką.
Mamy tylko chwilę na fotografowanie, więc nie marnujemy czasu.

Bliźniacy...?
Po drodze mijamy wspaniałe pozostałości kompleksu świątyń zbudowanych przez Ramzesa II w Tebach Zachodnich zwanych Ramesseum. Ciekawostką jest nietypowe umieszczenie na ścianach świątyni wizerunku dzieci Ramzesa II – synowie i córki stoją w dwóch rzędach zgodnie z prawem do sukcesji. Do dnia dzisiejszego zachowały się tylko ruiny. Robimy zdjęcia i jedziemy dalej.

Ramesseum... Siła przyciągania jest ogromna...:-)
Około 16.00 docieramy do Portu nr 3 - Wataneya i zostajemy zakwaterowani na statek o wdzięcznej nazwie „Le Scribe” lub druga nazwa „Etoile du Nill III”. 

Dobrze, że posłuchaliśmy Ahmeda i zaklepaliśmy sobie pokój z dużym łóżkiem:-) Dzięki temu mamy naprawdę dużą kajutę składającą się z trzech pomieszczeń: sypialni, mini-salonu i łazienki. Szkoda tylko, ze na dolnym pokładzie, wzdłuż linii Nilu, ale z kolei ci co są na wyższych piętrach, pomimo włączonej klimatyzacji, narzekają na zbyt duży upał. U nas za to jest przyjemnie chłodno.
Szkoda tylko, że okna na statku nie są otwierane... Dłużej będziemy za to siedzieć na górnym pokładzie…

O godzinie 18.00 kolacja, a później zwiedzamy Świątynię Luksorską. Chwilo trwaj…

Przez kilka następnych dni ta krypa będzie naszym domem, transportem i restauracją...:-)
 
Zapisaliśmy się na jutrzejszy fakultet poranny tj. świątynia Medinet Habu, wioska robotników oraz wyspa bananowa. Koszt 90 $ za dwie osoby. No i wiemy, że nasze wyuczone „marhaba”, które miało znaczyć tyle co „dzień dobry” to może i działa, ale tylko…w Tunezji:-) Ha, ha człowiek uczy się całe życie a i tak głupi umiera... W Egipcie, bez względu na miejsce w którym się znajdujemy, najbezpieczniej powiedzieć „salam aleikom” na powitanie, a na pożegnanie: „ma salama”.

Kolacja pyszna..., pewnie nasze wygłodniałe żołądki zjadłyby cokolwiek, ale trzeba przyznać, że obsługa spisała się na medal. Kelnerzy sadzają gości według tylko im znanego schematu:-) nam do towarzystwa przydzielono starsze, ale bardzo sympatyczne małżeństwo, które ma bakcyla na podróżowanie i zaczęli nam opowiadać o swoich dotychczasowych wojażach.

Po kolacji biegniemy do kajuty przebrać się przed wyjazdem do kolejnej świątyni, a tu niespodzianka – leje się nam woda z sufitu…

Pierwsza myśl zafarbowanej niefortunnie przed wyjazdem na żółto blondynki… ? Ratunku… Toniemy…:-) Niczym Tytanic…

Marcin pobiegł do obsługi zgłosić problem. Okazuje się, że w klimatyzatorze skraplała się woda i wystarczyło wymienić tylko jakąś rureczkę. Problem więc zażegnany. Uff… będziemy żyć:-)

Generalnie jeszcze nie płyniemy, ale już można odczuć „kołysanie” się statku, choć małżonek stwierdza, że jemu tam się wcale „nie kiwa”…:-)

Świątynia Luksorska zwana Haremem Południowym, ostatni punkt wycieczkowy dzisiejszego dnia. Choć wieczorem Świątynia jest rewelacyjnie podświetlona, to żałowaliśmy, że nie jesteśmy tam za dnia. Na pewno byłyby lepsze zdjęcia… bo teraz bez statywu to marne szanse. Zdjęcia wychodzą na żółto więc teoretycznie stapiają się z kolorem moich nowych włosów... Marcin pociesza mnie jednak, że z kolorem to on przy obróbce zdjęć może zrobić wszystko… zobaczymy...

Wejścia do Świątyni Luksorskiej strzegą dwa olbrzymie posągi Ramzesa II


 

Świątynia Luksorska została wybudowana dla Amona, Mut i ich syna Chonsu. Odbywały się tu ważne dla Świątyni w Karnaku doroczne uroczystości, kiedy to posąg Amona przebywał w Południowym Haremie. Jednak za czasów panowania Ramzesa II (mój ulubieniec) oddawano tu jemu cześć, dlatego też budowla wpisała się w kult żyjącego władcy i była jego najważniejszą narodową świątynią.


Przed Świątynią znajdują się dwa rzędy sfinksów (Aleja Sfinksów) o ludzkich głowach, tworząc drogę procesyjną.


Czas leci nieubłaganie... Zachwyceni otoczeniem wracamy w dobrych humorach na statek, musimy przygotować się na jutrzejszy fakultet. Pobudka 6:00 rano... Jeszcze tylko chwilę posiedzimy na górnym pokładzie obserwując brzeg Nilu…


Dzień 4 - Niedziela - 09.09.2012 – Luksor

Wczorajsze „drzemanie” na górnym pokładzie, skończyło się dla nas licznymi ugryzieniami komarów. W torbie przecież mamy cały zestaw specyfików, ale jakoś wyleciało nam z głowy, żeby zapobiegawczo się nasmarować. Za to teraz siedzimy i się drapiemy…

Te egipskie komary to jakieś widma, dużo mniejsze od naszych, jakieś takie bardziej przeźroczyste no i nigdy nie wiadomo, z której strony nastąpi atak, bo jakoś tak… mało brzęczą... Dzisiaj będziemy bardziej uważać…

Do śniadania herbatka i kawa gratis. Szybko pałaszujemy i biegniemy się przygotować na dzisiejszy fakultet. Naszym przewodnikiem jest Amr - Ahmed zostaje z pozostałymi na statku, może Amr będzie bardziej łaskawszy jeśli chodzi o czas…

Pierwszy przystanek to Świątynia Medinet Habu – najlepiej zachowana świątynia grobowa na Zachodnim Brzegu Luksoru, zbudowana przez Ramzesa II. Podjeżdżamy pod Świątynię – rewelacja!!! Poza naszą kilkunastoosobową grupą, nie ma tu nikogo. Świątynia ta robi na nas oszałamiające wrażenie…

Wejście do Świątyni w Medinet Habu



Są to ruiny zespołu świątyni Tothmesa III oraz świątyni grobowej i pałacu Ramzesa II. W skład zespołu wchodzi także kilka kaplic związanych z kultem Amona. Powalające są ogromne reliefy, które nadal są w świetnym stanie oraz niewiarygodnie żywe kolory, które zachowały się od czasów starożytnych.




 Jedyna świątynia, w której kolory reliefów zachowały się od czasów starożytnych

W starożytności cały kompleks otoczony był murami oraz stanowił administracyjne centrum regionu. Świątynia Ramzesa II poprzedzona jest wysokimi pylonami, a za nimi znajduje się dziedziniec otoczony filarami przedstawiającymi faraona w postaci Ozyrysa. Wow! Krzyknęłam z zachwytu! Siadam w kąciku i obserwuję z uwagą, chcąc zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Idziemy dalej – nawołuje Marcin…


  Chwila zadumy nad rozmachem z jakim wybudowano Medinet Habu...



Za dziedzińcem kolejne pylony poprzedzają drugi dziedziniec, za którym z kolei znajduje się sala hypostylowa z grupą posągów przedstawiających faraona u boku boga Thota. Zachowały się tam również 24 bazy kolumn poprzewracanych w czasie trzęsienia ziemi i wykorzystanych później jako materiał budowlany. Jak dla mnie sala ta wyglądała jakby była wypełniona ogromnymi kielichami:)


Większość dekoracji świątyni stanowią reliefy o tematyce batalistycznej nawiązujące do pokonania Libijczyków przez faraona. Zostawiliśmy grupę z przewodnikiem i wędrujemy sami od pomieszczenia do pomieszczenia nie mogąc oderwać oczu. I ta cisza…
 

Zachowały się jedynie bazy kolumn - przypominające kielichy:)


Nie od dziś wiadomo, że w tym kraju za pieniądze można wszystko. Zaczepia więc nas Egipcjanin i prowadzi do miejsc „niby” zamkniętych dla turystów (bzdura – to nie Karnak), ale zaciekawieni dreptamy za nim i zastanawiamy się cóż takiego wymyśli żeby zarobić…

No… warto było zostawić „zieloną” walutę – oglądamy pomieszczenia, które kiedyś służyły pewnie jako sale ofiarowań – ha, ha tak wywnioskowaliśmy sami, oglądając ogromne rysunki na ścianach.

Po półtoragodzinnym „szwędaniu” się wśród ruin postanawiamy powoli wracać, ale jeszcze na chwilę przysiadamy w kącie pierwszego dziedzińca, żeby nacieszyć ostatni raz oczy. Chwila spokoju nie trwała długo… Podchodzi Egipcjanin i bardzo pokrętnie, porozumiewając się obustronnie arabsko-angielsko-polskim słownictwem jak i przy użyciu ruchów z jego strony:), mój mąż otrzymuje przyspieszony kurs robienia dzieci… Ha, ha… kocham ten kraj…

Deir El-Medina czyli wioska budowniczych grobowców to kolejny zabytek na naszej liście do zwiedzenia. Wioska została założona po drugiej stronie Doliny Królów, tak by pracujący przy grobowcach faraonów rzemieślnicy, mieli blisko do pracy… Żeby dzisiejsi pracodawcy byli tacy wyrozumiali…:)



Wioska budowniczych grobowców w Dolinie Królów

Zdjęcia można robić tylko na zewnątrz – we wnętrzach grobowców jest całkowity zakaz, dlatego kupujemy tzw. rozkładówkę ze zdjęciami ze środka grobowców (15LE). Wchodzimy do pierwszego grobowca i nie wierzymy własnym oczom… Malowidła na ścianach wyglądają tak jakby zostały zrobione może z miesiąc temu! A przecież przetrwały kilka tysięcy lat… Wspólnie ustalamy, że czy to starożytny Egipt czy czasy ówczesne, to człowiek i tak lepiej zadba o swoje niż o klienta – w tym przypadku nawet jeśli byłby to sam faraon:)

Malowidła przedstawiają sceny z codziennego życia zmarłego i jego rodziny oraz obrzędy pogrzebowe. Generalnie do zwiedzania udostępnione są trzy groby, my byliśmy w dwóch: grobie Sennedżema i Paszedu oraz w znajdującej się nieopodal świątyni. Do busa ponownie już wracamy jako ostatni… Chyba już się wszyscy zdążyli przyzwyczaić…

Ciekawą odmianą, po ciągłym zwiedzaniu grobowców (ja nie narzekam), jest kurs na wyspę bananową. Płyniemy motorówką po Nilu, robimy kilka zdjęć bananowcom, degustujemy po kilka sztuk i wracamy na statek.


Po obiedzie zwiedzamy Karnak. Wyjazd godz. 14.30. Po drodze mijamy hotel Winter Palace – podobno to najdroższy hotel w Egipcie… Za wysokie progi…

Świątynia w Karnaku była swego czasu najważniejszym ośrodkiem w całym Egipcie. Ta wspaniała budowla, zajmująca ponad 100 hektarowy obszar, poświęcona bóstwom tebańskim, powstawała przez wiele stuleci i była dziełem nie jednego, lecz wielu faraonów. Centralne miejsce zajmuje największa na świecie świątynia z salą kolumnową tzw. „Wielki Hypostyl” – świątynia Amona – Re. To tu odbywały się koronacje przyszłych faraonów. Wstępujący na tron nowy władca, niejednokrotnie niszczył dzieło swoich poprzedników, starając się zatrzeć ślady po budowlach swych przodków.


Zachwycająca swymi rozmiarami Świątynia w Karnaku

W świątyni możemy dostrzec wspaniałe reliefy na ścianach obrazujące dzieje panowania władców, wojny z hetytami, Nubijczykami czy faraonów w trakcie obrzędów w otoczeniu bóstw. Na terenie świątyni natkniemy się również na kolosy symbolizujące Tutenhamona z żoną, wspaniałe kolumny dobudowane przez Ramzesa II i Setiego I czy świątynię Hatszepsut – jednak wszystkie jej wizerunki zniszczono.

 Posąg Ramzesa II z Nefertari na wielkim dziedzińcu; obok wielkie obeliski górujące nad Świątynią

 Od północy do świątynia Amona-Re, przylega świątynia boga wojny – Montu, a na południe położone jest sanktuarium bogini Mut – żony Amona. Świątynie te połączone są ze sobą alejami procesyjnymi, którymi teraz spacerujemy podziwiając rozmach z jakim wybudowano ten obiekt.





Nieopodal jeziora, w którym faraon obmywał swe ciało przed obrzędami, znajduje się posąg skarabeusza – zauważamy, że jest on niewątpliwą atrakcją turystyczną. Przystajemy i obserwujemy jak spora grupa japońskich turystów chodzi w kółko posągu.




O co chodzi?.. pytamy gapiów... Otóż, ponoć siedmiokrotne przejście wkoło skarabeusza ma przynieś, według legendy, szczęście i dobrobyt… A co mi tam… Idę:)

Jak się później ma okazać, po przejrzeniu filmu jaki nagrał Marcin, z matematyką u mnie na bakier i zamiast siedem razy – przeszłam tylko sześć... Cóż w toto lotka nie wygramy…

 




Na zwiedzenie Karnaku mamy bardzo dużo czasu, dlatego bez większego pośpiechu wchodzimy w co rusz to nowe zakamarki i robimy pamiątkowe zdjęcia. Na dłużej zatrzymujemy się przy sfinksach z głowami baranów - niezła wyobraźnia...

Karnak - sfinksy z głowami baranów... niezłe mieli te zioła...


Dobrze, że Ahmed ostrzegł nas przed tutejszymi naciągaczami. Podobno wołają turystów w miejsca zakazane, otwierają bramki, a później znikają bez śladu. Po chwili, właściwie znikąd, pojawia się policja i kłopot gotowy – ponoć w najlepszym razie grozi to karą finansową.

Oczarowani tą monumentalną budowlą nie zauważamy kiedy minął czas poświęcony na zwiedzanie. Musimy się spieszyć, bowiem o 18.00 wypływamy.

Szybko wbiegamy do kajuty, zostawiamy zbędne rzeczy i udajemy się na górny pokład, skąd będziemy obserwować to widowisko...

No to płyniemy… Wzdłuż Nilu…

Oni też płyną... gdzieś tam...:)
Ruszamy do Edfu, gdzie rano będziemy zwiedzać świątynię. Jednak zanim tam dopłyniemy, czeka nas jeszcze jedna atrakcja wieczoru – przeprawa przez śluzę w Esnie.

zachodzi słoneczko... nad Nilem...

Nasi bardziej zapobiegliwi rodacy (bo to statek tylko z Polakami) zamawiają sobie budzenie na 23:00, my będziemy czatować na górnym pokładzie… Ważne – nie zapomnieć o sprayu na komary...

Przesuwający się krajobraz jest niesamowity… Czas płynie wolno… Wracamy po kolacji do kajuty, a tu czeka na nas ręcznikowe origami w postaci… słonia…

:)
Przez śluzę przepływamy o 24.30. Ledwo dotrwaliśmy, bo po całym dniu wrażeń oczy same zamykały się ze zmęczenia. Ale przetrzymaliśmy kryzysowe momenty i teraz razem z resztą gawiedzi oglądamy jak nas podnoszą o 9 metrów…

Przeprawa przez śluzę w Esnie - trzeba wyrównać poziom Nilu o 9 metrów wzwyż:)


 Pora spać…


Dzień 5 - Poniedziałek - 10.09.2012 – Edfu / Kom Ombo

Ze snu wyrywa nas budzik...

Czas przygotować się na kolejną niesamowitą świątynię – tym razem „w menu” Świątynia boga Horusa w Edfu.

Płynęliśmy całą noc i rano dobiliśmy do brzegu. Czekają już na nas dorożki, każdy z turystów dostaje własną (jedna na 4 osoby) – nasza ma numer 111.

Niestety nie ma tu możliwości podreptania na własnych nogach do świątyni czy podstawienia innego transportu. Dorożkarze z Edfu wymusili na władzach całkowity monopol na transport w tym rejonie pod groźbą uszkodzenia zabytku… 

Edfu - uliczny kranik z wodą... Ktoś ma ochotę...?

Edfu... i wszystko jasne...
Niestety widok koni zaprzężonych do bryczek może nawet człowiekowi niewrażliwemu na cierpienie zwierząt, zepsuć humor na resztę dnia… Dowiadujemy się, że dorożkarze celowo głodzą konie, żeby wyciągnąć od turystów jak najwięcej pieniędzy – rzekomo na ich utrzymanie… Ohyda… Z tego powodu min turyści w Wielkiej Brytanii nie mają tej świątyni w programach zwiedzania.

Podjeżdżamy na miejsce… 

Jest to najlepiej zachowana w Egipcie świątynia, wzniesiona ku czci sokołogłowego boga Horusa. Budowę świątyni rozpoczęto w czasach ptolemejskich w roku 237 p.n.e. na miejscu starej świątyni. Jest świetny stan zawdzięczać możemy temu, ze była praktycznie cała zasypana przez piaski pustyni. 

Świątynia Boga Horusa w Edfu - najlepiej zachowana świątynia w Egipcie

Przechodzimy przez jak zwykle wyjące urządzenie do wykrywania metali i jak zwykle nikt sobie nic z tego nie robi. Jeszcze kilka kroków… jesteśmy.
 



W oddali patrzą na nas dwa majestatyczne posagi sokoła wykute w ciemnoszarym granicie. Wchodzimy dalej i naszym oczom ukazuje się  wielki dziedziniec darów z 32 kolumnami – każda zakończona innym motywem. Ha! Tylko zamiast sokołów wszędzie pełno „obsrajdachów” czyli gołębi. 


Zwiedzamy bez pospiechu, ściany zdobione są rzędami hieroglifów. Zatrzymujemy się i z zaciekawieniem oglądamy nilometr...

Wszystkie ściany Świątyni zdobione są hieroglifami...




Po dwóch godzinach spędzonych w tym wspaniałym miejscu udajemy się na parking dorożek... 

Jeszcze tylko trzeba przedrzeć się przez tłum naciągaczy… 

Podchodzimy na parking i staramy się znaleźć naszą dorożkę (każdy turysta ma przydzieloną swoją). Oczywiście rozgardiasz w iście arabskim stylu – wszystkie dorożki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniły swoje położenie… szukaj wiatru w polu…

Taa… wszystko po to, żeby niby przypadkiem jakiś tubylec zaoferował swoja pomoc w znalezieniu odpowiedniego numeru pojazdu (a numery oczywiście pochowane:-)) Chcąc – nie chcąc i tak trzeba skorzystać z tej rzekomej pomocy… Od razu też pod nos zostanie Wam podepchnięta dłoń i agresywne wręcz „money… money…” A że nie chcieliśmy ( w ramach buntu za konie) dać im jakichkolwiek pieniędzy mówimy że „money” to i owszem ale na statku , a on że ok ale w zamian chce długopis…. Dobra tam, niech będzie…

Wyciągam długopis z torby, a tu jak widma pojawiają się trzej następni i wyciągają łapska… Owszem, mamy sporo długopisów – bo wieźliśmy je z myślą o dzieciach w wiosce nubijskiej, ale zostawiliśmy w kajucie… Znajdujemy jeszcze dwa, po czym ku niezadowoleniu gawiedzi, pakujemy się do dorożki.

Wracając na statek, robimy zapasy napoi. Trochę przepłacamy, ale zważywszy na to, że do kolejnego brzegu dobijemy dopiero pod wieczór, a nic już oprócz kranówy (stanowczo odradzam) nie mamy, nie targujemy się zbytnio.

Otwieramy kajutę… Na łóżku… ręcznikowy opalający się mężczyzna… Już wielokrotnie obsługa zadziwiła mnie swoimi umiejętnościami w robieniu z ręczników różnych rzeczy ale coś takiego!:-) Robimy prę fotek i biegniemy ochłodzić się w „statkowym” basenie.

:-)

Korzystając z wolnej chwili przed obiadem, zapisujemy się na kolejne wycieczki fakultatywne czyli do Abu Simbel (160$ na dwie głowy) oraz wioski nubijskiej (50$ na dwie głowy). Daję się również skusić na zrobienie srebrnej bransoletki z własnym imieniem pisanym hieroglifami – koszt 25$. Całkiem niezła pamiątka z rejsu…

Przesuwający się powoli krajobraz jest zachwycający...

Korzystając z czasu wolnego jaki mamy (statek płynie wolniutko w stronę kolejnej atrakcji jaką jest świątynia w Kom Ombo), idziemy po obiedzie wylegiwać się na górnym pokładzie. Zabieramy cały  „osprzęt” fotograficzny i z zapałem obserwujemy przesuwającą się linię brzegową w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Z brzegu co rusz dobiega nas nawoływanie tubylców, machające dzieci to normalka… 







Po 17.00 statek dopływa do Kom Ombo, które zachwyca ruinami świątyni położonej na klifie wschodniego brzegu Nilu. Już ze statku rozpościera się wspaniały widok na świątynię. Łapiemy za aparaty i fotografujemy ile wlezie…

Statki cumują tuż przy samej Świątyni w Kom Ombo...

Ledwo co nasza noga dotknęła lądu, a już jesteśmy otoczeni przez chmarę handlarzy… To naprawdę może zmęczyć jak trzeba czterdzieści razy odpowiedzieć „nie, dziękuje”. Dlatego przyjęliśmy następującą strategię:  rozmawiamy ze sobą głośno i udajemy, że jesteśmy bardzo zaabsorbowani tą wymianą zdań, oczywiście na nich nawet nie zerkamy... Działa! Nie wtrącają się:-)

Po kilkunastu metrach jesteśmy w świątyni… Budowla ta należy do najciekawszych zachowanych tego typu obiektów w Egipcie. Wzniósł ją Totmes III a Ptolemeusze rozbudowali. Świątynia ta poświecona Sobkowi  - bóg z głową krokodyla, jego żonie Hator oraz ich synowi Chonsu-Hora. Przechadzamy się uważnie wpatrując się w reliefy na ścianach – na jednej z nich znajduje się kalendarz, a na innej obrazy narzędzi chirurgicznych, co wskazuje na wysoki poziom ówczesnej medycyny.


 


Świątynię w Kom Ombo zwiedzamy pod wieczór - jest niezwykle efektownie podświetlona...

Mamy niebywałe szczęście… obok świątyni, dopiero co, zostało otwarte Muzeum Krokodyli, do którego zaglądamy… W jednej dużej sali zgromadzono naprawdę dużo eksponatów –znajdują się tu przeróżnej wielkości mumie krokodyli, przedmioty codziennego użytku oczywiście z motywami krokodyla czy biżuteria.

W muzeum można robić zdjęcia, ale bez użycia lampy błyskowej. Oczywiście jest mnóstwo durnych turystów, którzy nie przestrzegają tych zasad i zostają wyproszeni z obiektu. Brawo!
Zmumifikowane okazy krokodyli mogliśmy oglądać w nowo otwartym "Muzeum Krokodyla"

W drodze powrotnej obowiązkowe uzupełnienie zapasów napoi – za 3$ i dwa długopisy nabywamy colę i dwie wody mineralne:)  W kajucie na łóżku czekał już na nas krokodyl… 

Na każdym kroku - krokodyl...:)

Wieczorem po kolacji, na statku impreza – Galabija Party… My dziękujemy, ale jest kilka osób, które przebrane w stroje arabskie, pląsają po parkiecie...

Nas jutro czeka wczesna pobudka – jedziemy do ABU SIMBEL!!! Dlatego bez zbędnego ociągania, idziemy grzecznie spać…

Dzień 6 - Wtorek - 11.09.2012 – Abu Simbel / Asuan

… ti…ti…

Wskazówki pokazują 2:30…

Okrutna pora na wstawanie…

Niestety zwiedzić najwspanialszą świątynię w Egipcie bez chmary turystów wymaga poświęceń… 

Do Abu Simbel z Asuanu wyjeżdżają dziennie tylko dwa konwoje – my musimy załapać się na ten wcześniejszy. Generalnie taka tu panuje zasada, ze jeżeli w pojeździe jest więcej niż czterech zagranicznych turystów to pojazd musi jechać w wyznaczonym konwoju. Ma to też niewątpliwe plusy, w przypadku gdyby dany środek transportu zwyczajnie się popsuł po drodze, a wkoło tylko piach, piach i jeszcze raz piach, to jadące w konwoju pozostałe pojazdy zawsze pomogą w potrzebie, zabiorą pasażerów z zepsutego pojazdu etc. Na pomoc „link 4” na pewno nie ma co liczyć na środku pustyni:) No i niby bezpieczniej, bo w pierwszym autobusie zawsze jedzie mundurowy...

O 3:00 dostajemy kawę i herbatę przy basenie oraz suchy prowiant i podjeżdżamy w miejsce, z którego wyruszy konwój. Noo….. Nasz autobus został wytypowany do jazdy jako pierwszy:) Widoki przynajmniej będą lepsze. ..

Zgodnie z zasadą, drzwi naszego autobusu otwierają się i wsiada do nich uzbrojony po zęby:) Pan Mundurowy:) Welcome… 

Uzbrojony "po zęby" nasz osobisty bodyguard:)

Po 3 godzinach jazdy docieramy na miejsce…

Świątynia Abu Simbel...




"Wielu trzyma się uparcie raz obranej drogi, lecz tylko nieliczni dążą konsekwentnie do swego celu"

W zasadzie w Abu Simbel znajduje się kompleks dwóch świątyń zbudowanych przez Ramzesa II, które to miały pokazywać wędrowcom z Nubii, potęgę Egiptu. Obydwie świątynie zostały odkryte dopiero w 1813 roku – może i lepiej, ponieważ nie uległy zbyt wielkiemu zniszczeniu. Jednak w latach 60-tych XX wieku, w konsekwencji budowy wielkiej tamy asuańskiej, obu świątyniom groziło zalanie przez wody z jeziora Nasera. Ponad 60 państw podjęło szybką decyzję o ratowaniu tego zabytku, wyłożono miliony dolarów i  postanowiono pociąć świątynię na kawałki. Tym samym udało się ją przenieść 65 metrów wyżej i 210 metrów dalej, dobudowując sztuczne skalne wzgórze. Pracami kierował nasz rodak – Kazimierz Michałowski:-)

Posągi Ramzesa II przedstawiające faraona w różnym wieku...



Większa świątynia Ramzesa II została dedykowana Amonowi-Re, Re-Horachte oraz Ptahowi i tworzyła rozległy kompleks wchodzący do 60 metrów w głąb skały. Wejścia „strzegą” cztery olbrzymie posągi Ramzesa II, przedstawiające faraona w różnym wieku – od najmłodszego do najstarszego.

Wchodzimy do środka zadzierając wysoooko głowy go góry…

W środku niemniej ciekawie jak na zewnątrz:) Ściany przyozdobione reliefami przedstawiają walki Ramzesa pod Kadesz, mamy tu także wizerunki bóstw oraz samego władcy:)

Niewątpliwą ciekawostką jest fakt, że świątynię wybudowano tak, aby dwa razy do roku (luty i październik) wschodzące słońce oświetlało znajdujący się w głębi wizerunek Amona-Ra i Ramzesa, a po chwili także i Re-Horachte. Tylko wizerunek Ptaha nigdy nie zaznał promieni słonecznych – tak przystało na bóstwo ciemności:) Dobrze, że udało się to zjawisko zachować w momencie przenoszenia świątyni na wyższy poziom...

Znajdująca się nieopodal, mniejsza świątynia, została wybudowana dla bogini Hathor, ale przede wszystkim dla  żony Ramzesa II – Nefertari. Ten to ją musiał kochać... Fasadę zdobi tu sześć posągów czyli dwa posągi królowej i cztery posągi Ramzesa. O równouprawnieniu pewnie wtedy nie było mowy:-)

Mniejsza Świątynia wybudowana została dla żony Ramzesa II - Nefertari


Miejscowość Abu Simbel znajduje się zaraz przy granicy z Sudanem, który to został uznany za najgorętszy kraj w Afryce… Ta… mimo bardzo wczesnej pory zwiedzania, temperatura wynosi 40 stopni… A co będzie za kilka godzin… I niech mi ktoś jeszcze latem zacznie w Polsce narzekać na upały…

We wnętrzach obu świątyń obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, dlatego zamawiamy jeszcze przed rozpoczęciem zwiedzania, komplet fotografii z wnętrza obu Świątyń za 20 LE.

Jezioro Nasera...
Konwój powrotny rusza o 10.00. Tym razem nie możemy się spóźnić – musimy pamiętać, ze nasz pojazd jest pierwszy w szeregu… Po trzech godzinach samowolnego zwiedzania, udajemy się na parking. I tak długo tu byliśmy – to plus wycieczek fakultatywnych, bo choć trzeba za nie dodatkowo zapłacić, to od razu traktowanie klienta jest o niebo lepsze:)


W autokarze przeglądamy przewodnik i zaznaczamy miejsca warte obejrzenia w Asuanie, bowiem po obiedzie jesteśmy puszczeni samopas i możemy robić co tylko zechcemy. My idziemy więc aklimatyzować się z lokalną społecznością. Ja koniecznie chcę zobaczyć Old Cataract czyli miejsce gdzie Agata Christie napisała swoją słynną powieść „Śmierć na Nilu” no i trzeba koniecznie zajrzeć na suk tj. po naszemu bazar:)

Autobus jedzie dość szybko po tym pustkowiu. Rozgrzane piaski pustyni wyglądają jak rozległe jezioro. Koniecznie polecam obserwację tych cudownych fatamorgan…

Rozgrzany piasek tworzy na pustyni efektowne fatamorgany...

Z apetytem zjadamy obiad i czekamy w klimatyzowanej kajucie przynajmniej do 17.00 Na górnym pokładzie nie ma NIKOGO, z tak licznej grupy przebywającej na statku, kto odważyłby się na opalanie, ba… nawet na siedzenie w cieniu pod parasolem. Jest tak gorąco, że ciężko się oddycha… Słoneczko zachodź szybciej…

Ok. 17.00 wyruszamy na miasto, które  powoli „ożywa”. Tu do południa nie ma zbyt wielu ludzi na ulicach, wszyscy czekają do wieczora i wówczas uskuteczniają towarzyskie spotkania… 

Asuan - centrum miasta:) Jak widać społeczeństwo odpoczywa zmęczone upałem...


 

Kierujemy się na bazar… Nikt nas nie zaczepia, nie naciąga na chińskie badziewie, wszyscy są przyjaźnie nastawieni i mili. Generalnie „love  & peace” wszędzie…

Asuan - w drodze na bazar...
Oglądamy towar na suku, ale jakoś nic nam nie wpada w oko. Następnie idziemy „oblukać” dworzec kolejowy, z którego jutro wyruszymy na północ kraju. Generalnie przechodzimy dobry kawałek miasta, aż pod kościół koptyjski, robimy pamiątkowe zdjęcia po drodze i wracamy uliczką wzdłuż Nilu.





Wieczorem na statku pokazy lokalnych artystów – a co tam pójdziemy zobaczyć…

Impreza w nubijskich rytmach...


Zaglądamy, przed pójściem spać, do baru – dziś zabawa w stylu nubijskim;-) nie minęła chwila, a już zostałam wciągnięta do zabawy i razem z czterema innymi osobami odprawiamy jakieś czary. Śmiejemy się później, że jutrzejszy poranek powita nas strugami deszczu…. Taaa…. dobre sobie… w Asuanie… :)

Dzień 7 - Środa - 12.09.2012 – Asuan

Harmonogram dzisiejszego dnia jest dość napięty. Zaraz po śniadaniu zwiedzamy ogród botaniczny na Wyspie Kitchnera i płyniemy feluką po Nilu. Następnie przesiadamy się na motorówkę i jedziemy do wioski nubijskiej. Później szybciutko na statek spakować bagaże i wystawić je przed kajuty. Wieczorem jeszcze Świątynia Izydy,  a później… żegnaj Asuanie… jedziemy pociągiem do Kairu…

Ale po kolei…

Do ogrodu botanicznego podpływamy feluką...

     

 


Do ogrodu botanicznego podpływamy feluką. Od razu atak handlarzy... Można do tego przywyknąć… no i atak żarłocznych kotów… Jesteśmy przygotowani na inwazję sierściuchów i wyciągamy z torby specjalnie wiezione przez 4000 km i pół Egiptu przysmaki dla kotów z Lidla:) Rzucają się łapczywie, nie obyło się bez ran zadanych w walce o pożywienie – do wesela się zagoi myślę… Tylko czyjego... Zawinąwszy krwawiący palec, idziemy oglądać bujną roślinność zgromadzoną na wyspie.


Ogród botaniczny na Wyspie Kitchnera...
 
Ogród zwiedzamy dość szybko, sprzedawcy chodzący za nami krok w krok i wołający „one dolar, one dolar” skutecznie psują nam humor...

Przysiadamy na chwilę w cieniu, a tu znienacka pojawia się młody chłopak z malutkim krokodylem w ręce. „One dolar” za foto woła… OK… czemu nie…po chwili mini-krokodyl ląduje na moim ramieniu…


 Przesiadamy się do motorówki i płyniemy do wioski nubijskiej obserwując niesamowite krajobrazy..

brzegi Nilu...



Wysiadamy i rzuca się na nas cała zgraja dzieciaków wołając żeby im dać cukierki, czekoladowe… ciekawe jak w taki upale przewieź czekoladę… wyciągamy cukierki z witaminą c z Lidla:) i wkładamy w wyciągnięte ręce...



Wchodzimy do pobliskiego domu, a właściwie zadaszonej przestrzeni otoczonej parterowymi budynkami, w których znajduje się kuchnia, sypialnia i inne pomieszczenia. Generalnie tam gdzie są drzwi otwarte, tam można wejść… Gospodarze częstują kawą, herbatą i carcade. Można potrzymać i zrobić sobie zdjęcia ze słusznych rozmiarów krokodylem…


Nasi gospodarze... o ile w ogóle są prawdziwą rodziną:)

Następnie gospodarze kierują nas do szkoły, gdzie nauczyciel bez trudu powtarza nasze imiona i wywołuje nas do tablicy żeby napisać swoje imię po arabsku…



Trochę włóczymy się sami, wdrapujemy się na wieżę skąd rozpościera się wspaniały widok na całą wioskę i znajdującą się nieopodal kataraktę. Powyżej widać całkiem nową zabudowę – pewnie dla „niby” gospodarzów wioska jest miejscem pracy, a w rzeczywistości mieszkają gdzie indziej… Snując takie rozważania, kierujemy się wolno do przystani, a ściślej mówiąc do miejsca przy brzegu gdzie zacumowała nasza motorówka:)



 
Wioski jako atrakcji nie polecam, jednak jak już się jest w tym miejscu, to lepiej raz zobaczyć niż kiedyś pluć sobie w brodę, że się nie było… A tak… wiemy, że już tam nie zawitamy…Za dużo komercji…

Wracając na statek, mijamy po drodze hotel Old Cataract…

Old Cataract - to tu Agatha Christie napisała "Śmierć na Nilu"...

Po powrocie gonitwa... pakujemy się w pośpiechu, biegniemy uregulować rachunek na recepcji za wypite podczas rejsu napoje i decydujemy się na szybką kąpiel – nie wiemy przecież jakie warunki będą w pociągu…

O 12:30 jemy ostatni posiłek na statku, a w tym czasie bagażowi zabierają nasze torby i ładują do autobusu.

Godzina 14:00… żegnaj stateczku… kiedyś na pewno powtórzymy ten rejs… Podjeżdżamy pod Wysoką Tamę w Asuanie…

Tama oprócz ogólnego zastosowania czyli regulacji poziomu wody na Nilu i zaspokojeniu potrzeb na energię całego kraju, ma także znaczenie militarno-strategiczne. Energię spiętrzonych wód Nilu porównuje się do bomby, która mogłaby uśmiercić ponad 34 miliony ludzi…zgroza…

Wielka Tama Asuańska ma przede wszystkim znaczenie militarno - strategiczne...


Przez Tamę przejeżdża się w autobusie, nie można przejść jej na piechotę… Zatrzymujemy się w jedynym przystosowanym do tego miejscu tzw. punkt widokowy i robimy zdjęcia. Teren jest opanowany przez wojsko i trzeba ściśle przestrzegać tu ram czasowych – ma się określoną ilość czasu na przejazd tam i z powrotem po Tamie i dokładnie 15 minut na postój. Na tamie obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć teleobiektywami i kręcenia filmów. Marcin pospiesznie wymienia obiektyw na taki bez zoom-a…

W oddali zauważamy obiekt w kształcie kwiatu lotosu. To pomnik przyjaźni egipsko-radzieckiej, dla upamiętnienia pomocy jakiej udzielili Rosjanie przy budowie Wielkiej Tamy… Cyk… Pamiątkowe zdjęcie zrobione…

Czas nas goni… Po pierwsze kończy się 15 minut i widać po kierowcy autobusu, że robi się nerwowy… Po drugie wieczorny pociąg do Kairu nie będzie na nas specjalnie czekał, a przecież jeszcze musimy zwiedzić Świątynię Izydy na wyspie File – choć pewnie każdy wie, że świątynia ta została bez uszczerbku przeniesiona przez UNESCO na sąsiednią wyspę Agilkia aby uchronić zabytek od całkowitego zniszczenia z terenu zalanego…

Świątynia Izydy – najbardziej romantyczna ze wszystkich dotychczas zwiedzonych…



Na wyspę dopływamy motorówką, a czas podróży umila nam Nubijczyk grający na instrumencie własnej roboty:)

Granie na czekanie:)
  
Budowę Świątyni Izydy rozpoczął Nektanebo I, król XXX dynastii, a w późniejszych czasach sukcesywnie była ona rozbudowywana. Oprócz Izydy, w świątyni powstały również kaplice Ozyrysa i Horusa, świątynię Hathor i Imhotepa. 

Świątynia Izydy na Wyspie File - najbardziej romantyczna ze wszystkich świątyń...




Przechadzamy się po wyspie bez zbędnego pośpiechu i komentujemy ledwo co usłyszaną od Ahmeda legendę. Otóż Ozyrys został zabity przez swojego brata Setha i rozczłonkowany. Jego ukochana zona Izyda poskładała jego członki, jednak nie udało jej się odnaleźć prącia, bowiem organ ten zaginął w wodach Nilu. Tym epizodem Egipcjanie tłumaczyli sobie żyzne wylewy rzeki… Niekompletny Ozyrys nie mógł żyć na ziemi, ale mógł żyć w zaświatach…A.. zapomniałabym napisać, że Ozyrys i Izyda spłodzili razem syna Horusa… Taa… podobno nie miał prącia…Ci to potrafią historię wymyślić…Niezłe zioło hodowali w tamtych czasach...



Po drodze na stację robimy zapasy w okolicznym kramie. Dwie cole i trzy mineralne – 25 LE… Tanio…

Godzina 19:00…Idziemy na peron… Pociąg już stoi… Z zewnątrz niczym nie odbiega od tych jeżdżących po naszych torach…

Asuan - dworzec kolejowy...

Miejsca mieliśmy przydzielone już wcześniej…Nasz wagon ma numer 6, a miejsca 7 i 8… łatwo zapamiętać…

Okazuje się, że całą grupą jesteśmy w jednym wagonie. To dobrze – łatwiej i raźniej będzie znosić trudy podróży…Wchodzimy do pociągu… a tu niespodzianka… Wstydź się PKP… nawet tu mają lepsze i czystsze pociągi…

 Wnętrze pociągu sypialnego relacji Asuan - Kair...

Pewnie te lokalne to obraz nędzy i rozpaczy, ale ten sypialny przeszedł nasze wyobrażenia. Strach przed karaluchami biegającymi po ścianach zażegnany… Przedziały dwuosobowe, czysta pościel, umywalka, ręczniczki, dywanik… etc…Miło i pachnąco… Po kolacji, którą dostajemy godzinę po odjeździe, przychodzi obsługa i rozkłada łóżka…

c.d.n....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz