sobota, 31 sierpnia 2013

EGIPT - Wzdłuż Nilu - (06.09 - 20.09.2012) - część II


Dzień 8 - Czwartek - 13.09.2012 – Kair

Ja się wyspałam… Marcin narzeka, że nie zmrużył oka, bo coś mu ciągle skrzypiało i łomotało...

Co prawda spania mieliśmy niewiele, bo po zjedzonej kolacji dopadliśmy Ahmeda i przegadaliśmy z nim dobre pół nocy…

Tematy przeróżne… Począwszy od znanego filmu na youtoube pt. „Darling I love you”, który według Ahmeda był ustawiony, a aktorzy to byli pracownicy biur podróży, po tematy natury społeczno – politycznej. Słuchaliśmy z zaciekawieniem o korupcji, łapówkarstwie, trudnym życiu codziennym – tego nie usłyszy się w telewizji… bo prawdę się zataja… Czy to czegoś nam nie przypomina…? Młodzieży pewnie nie…
Tutaj posiadanie dowodu tożsamości wcale nie oznacza, że Ty to Ty. Jeśli akurat pasujesz im do profilu kogoś kogo szukają, to masz przechlapane… Jeszcze dużo wody w Nilu musi upłynąć zanim coś w tym kraju zmieni się na dobre…

Następnie rozmowy przeniosły się na luźniejsze tematy czyli stosunki damsko-męskie, ku uciesze Pań, kiedy dowiedziały się jak wyglądają małżeństwa u muzułmanów – na zasadach kontraktu…, bo jeżeli kobieta pracuje to zarobione pieniądze może zatrzymać tylko i wyłącznie dla siebie…To mężczyzna musi płacić za utrzymanie rodziny… Nasi Panowie zbluzgali Ahmeda, że miesza nam w głowach i sieje propagandę…

O 7:00 dostajemy śniadanie i najedzeni wyczekujemy stacji wysiadkowej…

O 8:20 pociąg wjeżdża na stację Giza – wysiadamy…Nasz dotychczasowy przewodnik „przekształca” się w rezydenta, a dosiada się do nas Nagi (choć ubrany), który będzie nam towarzyszył przez cały pobyt w Kairze.

Dworzec kolejowy w Gizie...
 
Kair… na ulicy horror… Zero zasad, przepisów. Jeden wielki chaos i zamieszanie… Jedno wielkie, ogłuszające trąbienie… Nie ważne czy coś jedzie z boku i tak przejeżdżamy przez skrzyżowanie. Sprzed kół uciekają przechodnie…


a w bocznych uliczkach Kairu...
Autokar zabiera nas do Muzeum Kairskiego…

W muzeum nadal utrzymany jest zakaz wnoszenia kamer, aparatów do środka, więc lepiej zostawić wszystko w autokarze niż w dziwnie wyglądającej przechowalni, gdzie nie dostaje się żadnego potwierdzenia…

Muzeum Kairskie

Robimy zdjęcia przed Muzeum (kilka eksponatów zostało wystawionych)  i najbliższej okolicy min. rzut beretem jest słynny Plac Tahrir – miejsce kojarzone z rewolucją z 2011 r. 
Patrzymy na doszczętnie spalony budynek partii, który góruje nad muzeum. Jakie szczęście, że ogień nie dosięgnął budynku Muzeum…Wartość przedmiotów znajdujących się w tym budynku jest bezcenna…

Wspomnienie wielkiej rewolucji z 2011 roku...

Wchodzimy do środka, tym razem na piszczące bramki reakcja jest natychmiastowa..., i zaczynamy zwiedzanie. Każdy z nas przy wejściu, obligatoryjnie musi zakupić jednorazowe słuchawki (10LE), a to wszystko po to, aby przewodnik nie musiał za bardzo krzyczeć… Osobiście uważam, że to bardzo dobry pomysł. Ostatnim razem jak tu byliśmy, był taki gwar, ze nie słychać było własnych myśli… A teraz… Wersal...

W Muzeum w Kairze nie sposób zwiedzić wszystkiego w jeden dzień. Na to trzeba miesięcy... 
Przyznam, że nigdy nie przepadałam za muzeami, choć to w Kairze powala ilością i jakością eksponatów. Kiedyś na jakiejś stronie w internecie znalazłam taki tekst, z którym całkowicie się zgadzam: 

„…Każde z muzeum jest już z założenia, miejscem zastygłym, bezdusznym i martwym. Wystawiane tam zabytki znajdują się w zupełnie obcym środowisku i przeważnie daleko od miejsca, z którego pochodzą i rzadko towarzyszą im – jakże przecież zwiedzającym potrzebne – informacje na temat okoliczności i miejsca ich znalezienia,  kontekstu archeologicznego i datowania, nie mówiąc już o kompletnym opisie i tłumaczeniu ewentualnie występujących na nich tekstów. W przeciwieństwie do terenu otwartego, gdzie można wędrować godzinami, nie odczuwając najmniejszego znużenia, sale muzealne – rzadko wyposażone w jakieś ławeczki – szybko męczą nie tylko nogi. Uwaga sama ulega dekoncentracji, a zagęszczenie wystawionych arcydzieł – nieprzeznaczonych wcale do takiego oglądania – wprost przytłacza zwiedzającego…” (Christian Jacqa) 

Po stokroć prawda! Ogrom i ilość eksponatów w muzeum kairskim może przytłaczać… nic to zwiedzamy…

Najciekawsze dla turystów są sale z bogactwami pochodzącymi z grobowca Tutenhamona, który został odnaleziony w praktycznie nienaruszonym stanie… Zadajemy sobie pytanie: skoro tak mało znaczący władca został pochowany z taką ilością skarbów (poświęcono mu całe piętro w Muzeum) to co znajdowało się w grobowcach innych faraonów – taki np. Ramzes II…

Mamy czas wolny na samodzielne zwiedzanie Muzeum. Część osób idzie zobaczyć mumie faraonów (dodatkowo płatne 100 LE/osoba). My już je oglądaliśmy, zresztą bardzo dokładnie, trzy lata temu (warto) dlatego postanawiamy wrócić na parter i jeszcze raz w spokoju pooglądać zabytki z okresu Starego Państwa –  z uwagi na ich „wiekowość”:-).

Przystajemy na chwilę przy posągu przedstawiającym starożytnego skrybę. Podobno to najstarszy eksponat w Muzeum – jego powstanie datuje się na 4800 lat p.n.e. Małżonek się śmieje, że skoro opisuję codziennie wieczorem nasze przygody to mogę swobodnie utożsamiać się z owym skrybą. Mimo całego szacunku dla Pana – Panie Skrybo – chyba mam więcej uroku...

Punkt następny programu – kościoły koptyjskie… Zwiedzamy, robimy zdjęcia… bez entuzjazmu…

Kościół koptyjski w Kairze...
 
  
Podchodzimy pod Cytadelę Muhammada Alego, która przez blisko 700 lat była rezydencją prawie wszystkich władców Egiptu. W cytadeli znajduje się najsłynniejsza budowla Kairu – wybudowany w 1848 r. meczet Muhammada Alego zwany Meczetem Alabastrowym. 


Meczet Alabastrowy





Przed wejściem zdejmujemy buty, które zabieramy ze sobą do środka. Trzeba pamiętać aby nie kłaść butów ani podeszwami do podłogi, ani podeszwami do góry, tylko należy złożyć je podeszwami do siebie i kłaść na ich kantach. Dobrze, że jesteśmy odpowiednio ubrani  (tj. na długo) bo nie musimy korzystać z wypożyczalni zakrywających płaszczy (tak mi się nazwało...). Człek w takim gustownym płaszczyku wygląda niczym członek Ku-Klux-Klanu…

W meczecie słychać ściszone głosy przewodników tłumaczących coś w różnych językach świata. Na prawo od wejścia znajduje się grobowiec Muhammeda…pod ścianami siedzą miejscowi…

Wnętrze Meczetu Alabastrowego...

Najważniejsze miejsce w meczecie to nisza wykuta w ścianie zwana mihrabem wskazująca kierunek, w którym znajduje się mekka. Robimy zdjęcia i wychodzimy na zewnątrz. Widok roztaczający się z cytadeli jest wspaniały. Pod nami cała panorama Kairu, z ogromna ilością minaretów. Właśnie w oddali słychać wezwanie muezina do modlitwy czyli adhan, który w przetłumaczeniu brzmi następująco:

„…Allah jest wielki
Wyznaję, że nie ma boga prócz Allaha
Wyznaję, ze Mahomet jest wysłannikiem Allaha
Przychodźcie na modlitwę
Przychodźcie ku zbawieniu
Allah jest wielki
Nie ma Boga prócz Allaha…”

Oprócz Meczetu Alabastrowego na Cytadeli, znajduje się także muzeum policji, muzeum ogrodów, muzeum powozów i inne meczety oraz wiele innych atrakcji, na których zwiedzanie brakuje nam czasu.

Panorama Kairu z cytadeli...


Po wyjściu otrzymujemy od Ahmeda komplet książek na temat islamu… Taa…

Zanim zakwaterujemy się w hotelu idziemy jeszcze na najstarszy bazar w Egipcie Khan al Chalili. 
Kupujemy chlebek od ulicznego sprzedawcy i przysiadamy na ławce naprzeciwko meczetu. Obserwujemy miejscowych… Co chwilę ktoś nas zaczepia, zagaduje… Kairczycy są uśmiechnięci i życzliwi…

Khan al Chalili - najstarszy bazar w Egipcie...

Po wieczór docieramy do hotelu Mayorca – numer pokoju 207... Nie należy się tu nastawiać na jakiekolwiek wygody… Ogólnie jeśli pokój ma nam służyć tylko do przespania, to da się jakoś przecierpieć te warunki… Tylko ta pościel… niedoprana…i nie pomoże interwencja w recepcji – każda nowa jest tak samo brudna (sąsiedzi sprawdzili...). 
Trudno… mamy duże ręczniki kąpielowe – będziemy spać pod nimi – postanawiamy. Klimatyzacja działa, na balkonie – mrowisko...

Już wykapani i przebrani idziemy na kolację – dania tu są serwowane… Czyli jak się otrujemy, to cała grupą:-)

Najedzeni wychodzimy w teren… Już przy wyjściu dopada nas Ahmed i ostrzega, że możemy wyjść ale szczególnie dzisiaj mamy się nie zbliżać w okolice Placu Tahrir. No tak.. akurat dzisiaj, naszego pierwszego dnia w Kairze, zawrzało w świecie muzułmańskim po wyemitowaniu na youtoube jakiegoś filmu obrażającego Mahometa. W całym kraju podobno zamieszki… Co tam… idziemy... przyjechaliśmy tu zwiedzać, a nie płaszczyć tyłek w hotelu…

Idziemy ulicą wzdłuż Nilu, kierujemy się na Wyspę Zamalek, w poszukiwaniu polskiej ambasady... Czeka nas przejście na drugą stronę ulicy… Tylko Ci co byli w Kairze i próbowali się przemieszczać na piechotę, wiedzą o czym piszę… Tu nie ma wydzielonych pasów, żaden samochód nie zwolni, nie ustąpi miejsca przechodniom. TU trzeba się wepchać pomiędzy pędzące samochody… Zamykam oczy…Marcin łapie moja rękę… biegniemy…



Uff… przeszliśmy…

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy się nie zgubili... Oczywiście mieliśmy mapę Kairu ale.. nic z niej nie wynikało znaczącego… Od słowa, do słowa,  policjanci kierują nas we właściwym kierunku.

Po chwili odnajdujemy właściwy budynek – Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej – jakoś tak miło się robi… Niestety nie wolno fotografować budynków rządowych. Wracamy więc…  

Kair "by night"... widok na Nil...

W drodze powrotnej mijamy pełno opancerzonych wozów z wojskiem, których jeszcze przed chwilą tu nie było… Oj… faktycznie dzieje się coś niedobrego, pomyślałam…

Jeszcze tylko zaliczamy kantor po drodze, uczymy handlarza kilku słów po Polsku, kupujemy napoje i po kilku godzinach chodzenia po egipskiej stolicy, wracamy do hotelu. Jeszcze chwilowy postój przy rozkładzie jazdy autobusów miejskich... hm...




W hotelu, chcąc nie chcąc, zaciekawieni wydarzeniami z ostatnich chwil, odnajdujemy stację CNN i oglądamy relacje na żywo z miejsc, które przed chwilą mijaliśmy... Nie wygląda to dobrze, i zaczynamy się zastanawiać czy pozwolą nam zwiedzać dalej czy przerwą wycieczkę…

Jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że przebieg zamieszek groźniej wyglądał w telewizji niż w rzeczywistości…

Schodzimy do recepcji, a obsługa informuje nas, że mamy tu darmowe wi-fi…

O… To ci niespodzianka!

Pierwszy hotel, który za neta nie chce kasy… Bierzemy nasze komórki i rozsiadamy się wygodnie w fotelach w holu. Oczywiście oglądamy film na youtoube, przez który możemy zakończyć naszą przygodę...


Dzień 9 - Piątek - 14.09.2012 – Kair

Wstajemy o 7.00 i biegniemy na śniadanie. Dzisiaj zobaczymy najstarszą piramidę na świecie – piramidę schodkową Faraona Dżesera, dawną stolicę Egiptu - Memfis i piramidy z majestatycznym sfinksem w Gizie. A wieczorkiem… zobaczymy:)

Pakujemy się do autobusu. W gwarze miejskim przeważają krzyki tubylców, którzy namiętnie gestykulując rozpamiętują wydarzenia poprzedniego wieczoru. Nic to… cieszymy się, że możemy zwiedzać, choć Ahmed, w tylko dla siebie zrozumiałym języku, ciągle z kimś  rozmawia nerwowo przez telefon – mamy jednak nadzieję, że nic złego się nie wydarzy.
 
Ulice Kairu to jeden wielki, gigantyczny korek...

Posuwamy się w żółwim tempie, ulice Kairu to jeden wielki gigantyczny korek… Po godzinie przeciskania się przez tłum samochodów, docieramy do Sakkary.

Piramida schodkowa zbudowana została około 2650 r. p.n.e przez pierwszego znanego architekta w historii - Imhotepa. Gdzieś już słyszałam takie imię… Wiem! W filmie „Mumia” – uradowana, że sobie przypomniałam zabieram się ochoczo do zwiedzenia tej monumentalnej budowli kamiennej. 

Najstarsza piramida na świecie - piramida schodkowa

Oczywiście odłączamy się od reszty i sami się „szwendamy”, ale po przejściu paru kroków już pędzi do nas na swym rumaku (czyli ośle) Arab i wymachuje rączkami „One dolar…, piramida…foto with animal” proponuje. A co mi tam… niech se chłop zarobi…

 




Stajemy w miejscu, z którego mamy idealny widok na cały kompleks z piramidą włącznie. Tęsknym okiem zerkam za siebie – w oddali wyłaniają się dwie piramidy w Dahszur, które kiedyś koniecznie trzeba będzie zwiedzić – Piramida Czerwona i Łamana Piramida Snorfu. 
Niestety podczas tej wycieczki nam się to nie uda… zawsze będzie pretekst, żeby wrócić po raz kolejny do tego kraju. Nie mówię, przeszło mi przez myśl, żeby zamiast jutrzejszego wyjazdu do Aleksandrii zostać na miejscu i przyjechać pod te piramidy, ale ciekawość zobaczenia bardziej „europejskiego” miasta w Egipcie zwyciężyła.

W oddali piramida łamana i piramida czerwona...

Czekając na pozostałych członków naszej bandy, dokarmiamy razem z kierowcą watahę dzikich pustynnych psów czym tylko mamy…

Dzikie bestie, które ochoczo dokarmiamy...

Krótka ochłoda w klimatyzowanym autokarze i po chwili znajdujemy się w Memfis, jednym z najważniejszych miast starożytnego Egiptu, stolicy w epoce Starego Państwa.

Memfis założone zostało przez Menesa, który zjednoczył Dolny i Górny Egipt i stał się pierwszym władcą zjednoczonego Egiptu. Dziś o ówczesnej potędze tego miejsca świadczą tylko nieliczne pozostałości murów i olbrzymie posągi alabastrowego sfinksa czy lezącego Ramzesa.

Memfis...
                                                                   Memfis - posąg Sfinksa i leżący posąg Ramzesa II



Wykończeni upałem rozsiadamy się w klimatyzowanym autobusie, który teraz ma za zadanie zawieźć nas pod piramidy w Gizie. Ale hola! hola! nie tak szybko… najpierw obowiązkowy pobyt w Galerii Papirusu – wiadomo przewodnik ma z tego działkę od sklepikarza…

My już poprzednim razem „zaliczyliśmy” taką Galerię, ale chętnie wchodzę, bo postanowiłam sobie w ramach pamiątki przywieźć z Egiptu dwa ogromne papirusy... Kiedy nasz kairski przewodnik Nagi z zapałem opowiada o produkcji papirusu, przechadzamy się leniwie z Marcinem po "Papirusiarni"... Oczywiście, że znalazłam idealne obrazki do naszego salonu – niestety za dwa takie słusznej wielkości musielibyśmy zapłacić ok. 2 tys zł. To może jednak nie… Odpuszczamy… Trzeba będzie zobaczyć podróbki…

Nagi z zapałem opowiada o produkcji papirusu...

Wsiadamy do autokaru i udajemy się do Gizy, gdzie znajduje się jeden z cudów starożytnego świata: gigantyczna piramida faraona Cheopsa oraz piramidy Chefrena i Mykerinosa. Obowiązkowo zaliczamy punkt widokowy – miejsce, z którego widać wszystkie trzy piramidy. Szybka sesja fotograficzna i już zjeżdżamy w dół, aby przez dłuższą chwilę pobyć  w towarzystwie 73-metrowego Sfinksa.

Miejsce, z którego rozpościera się widok na trzy główne piramidy, w oddali Kair...





Ważna wskazówka dla tych co jeszcze nie byli pod piramidami – trzeba się koniecznie zaopatrzyć w nakrycie głowy. Nawet, jeżeli ktoś stwierdzi, że mu nie potrzeba czapki bo już się zaznajomił z upałem to fakt jej posiadania jest bardzo ważnyJ – handlarze dadzą Wam spokój i nie będą nagabywać na kupno, koniecznie u nich, czapki, szala, chusty etc…

Giza - tu starożytność miesza się z teraźniejszością...

Pod piramidami mamy godzinę wolnego, więc nie marnując czasu obchodzimy wkoło Piramidę Cheopsa fotografując ile wlezie… ciekawe kto te wszystkie zdjęcia „obrobi” po powrocie... Piramidę matki Cheopsa mamy już zaliczoną, dlatego teraz cały swój wolny czas poświęcamy na dokładną analizę każdego kamienia. A jeden taki kamul jest prawie taki jak ja...

 
Wstęp do Wielkiej Piramidy jest płatny – 100 Le – ale uwaga – bilet kupimy tylko i wyłącznie na bramkach wejściowych. Nie ma możliwości zakupu takiego biletu będąc po piramidą, a wracać nikt się nie będzie...

Chodzimy… podziwiamy… odganiamy się od nachalnych handlarzy niczym od upierdliwych much…

 
Wielki Sfinks w Gizie - uważa się, że posiada on twarz faraona Chefrena...

Godzina mija nawet nie wiemy kiedy - pora kierować się w stronę autobusu. Wszyscy zaczynamy marzyć o zimnym prysznicu, bo piach pustynny oblepił całe ciało, a tu jeszcze ciągną nas do perfumerii… Daliby spokój, przecież ten czas można by było spokojnie wykorzystać na podziwianie zabytków czyli tego po co tak naprawdę tu przyjechaliśmy.

Cóż mus to mus. Wchodzimy z Marcinem na chwilę, żeby napić się zimnej carcade i „uciekamy” stamtąd tak szybko jak się da:) Zaczepiamy przy drodze tubylca, który praży na chodniku kukurydzę i za całe 1 LE za dwie kolby delektujemy się pyszną strawą. Pyszna… Ha.. Ha.. Ahmed kupił taką samą - jedną za 2LE! wykiwali swojego... bo jak powiedział handlarz do protestującego Ahmeda: oni się targowali, a ty nie…

W drodze powrotnej uważnie obserwujemy otaczającą nas rzeczywistość:)

"Girls Club" w centrum muzułmańskiego Kairu?  Pozory czasem mylą...:)

Uff.. po całym dniu wrażeń, w końcu jesteśmy w hotelu…możemy zmyć z siebie cały ten brud i piach. Szybkie mycie, najnowsze wiadomości w CNN, szybki posiłek…

Ubieram się „po arabsku” czyli zakryta jestem od stóp do głowy… Rany jak gorąco!!!... Biedne te kobity tutaj… choć w Kairze (w innym miastach Egiptu tego nie zauważyliśmy) również mężczyźni noszą długie spodnie, w krótkich nikogo tu nie zobaczysz, chyba że jest turystą...

No więc ubrani odpowiednio wychodzimy w teren... Ahmed uprzedza, że jeżeli nie będziemy się kręcić wokół Palcu Tahrir to wszędzie indziej możemy chodzić.

Git! Już postanowione… Idziemy na Wieżę Kairską. Ciekawe czy i tym razem pobłądzimy...

W oddali Wieża Kairska...
po czterdziestu minutach marszu dochodzimy na miejsce...

Wieża nie jest wcale tak daleko jak nas ostrzegano, raptem 40 minut na piechotę w jedną stronę i już jesteśmy na miejscu…

 Zewnętrzna elewacja Wieży ma przypominać kwiat lotosu...

Niestety jest piątek czyli u muzułmanów taka nasza niedziela... kolejka jak za czasów PRL, ale nic to kupujemy bilety (70LE/osoba) i ustawiamy się grzecznie za resztą. Wieża pomieści tylko określoną liczbę gości, dlatego trzeba czekać aż pewna grupa zjedzie windą, żeby kolejni mogli wjechać... Zadzieram głowę do góry…Wieża jest ogromna – 187 metrów, siedem dłuuuuuugich pięter.

Jesteśmy jedynymi Europejczykami wśród tubylców na wieży, ale nie czujemy się tu obco. No może dzieci czasami zbyt intensywnie wpatrują się w moje wystające spod opaski żółte włosy…

Widok zapierający dech… Panorama Kairu… a jest to przeogromne miasto z 22 milionami mieszkańców. Dla porównania cała Polska ma prawie 40 milionów... W oddali widzimy Plac Tahrir – faktycznie jakieś zamieszki, słychać też jakieś wystrzały ale to raczej w okolicy ambasady amerykańskiej. Straszne to wszystko… Akurat teraz kiedy tu jesteśmy...




Tak stojąc na wieży i wpatrując się w dal dochodzę do wniosku, że Kair można polubić, można go też bardzo szybko znienawidzić, ale na pewno nie można przejść obok niego obojętnie… Ech, takie tam rozważania…

Miałam nadzieję, że zobaczymy z wieży Piramidy, które podczas odbywającego się właśnie pokazu „Światło i Dźwięk” są rewelacyjnie podświetlone, ale niestety smog jest zbyt duży. Podobno chodzenie cały dzień po Kairze jest równoznaczne z wypaleniem 30 sztuk papierosów. A znam takich co narzekają, że Śląsk jest zanieczyszczony...

Wracamy do hotelu… dwupasmówka … bieg … trąbienie z każdej strony… żyjemy… Brr…

Siadamy na chwile w holu, gdzie dosiada się nasz rezydent – z nim zawsze jest za mało czasu na rozmowę. Znowu przegadaliśmy czas, który mieliśmy przeznaczyć na spanie…W końcu jutro Aleksandria:) Niemniej jednak trzeba było na bieżąco skomentować wydarzenia na Placu Tahrir.

Ahmed stwierdza, że takich turystów jak my jest niewielu, większość zawsze siedzi w hotelach zamiast „zakosztować” ulicy. Oj, chyba nas polubił za te nasze ciągoty...

Po  dwóch godzinach przepraszamy naszego rozmówcę i idziemy do pokoju – musimy się wyspać…

Dzień 10 – Sobota – 15.09.2012 - Aleksandria

Ti.. Ti.. Ti.. dźwięk budzika niesie się w ciszy… 5:00… poranek w Kairze…

Jedziemy siedmioosobową grupą do Aleksandrii (140$ / za 2 osoby), reszta ma czas wolny. Ciekawe czy będą siedzieć w hotelu:)

Z hotelu odbiera nas Semeh, nasz rezydent na czas pobytu w Aleksandrii, Ahmed zostaje z resztą grupy. Do przejechania mamy 200 km więc przeznaczamy ten czas na drzemkę, tym bardziej, że za oknem nie ma ciekawych widoków. Poruszamy się jakąś ekspresówką więc widoki są, ale na sąsiednie pasy…

Po niecałych dwóch godzinach jazdy i jednym krótkim postoju na stacji w celu załatwienia swoich potrzeb, wjeżdżamy do Aleksandrii… 

Wjazd do Aleksandrii...
   
Ach.. jakie to miasto jest inne w porównaniu do tego co już widzieliśmy. Jak tu europejsko myślę:) cieszymy się jak dzieci widząc znajomy market Carrefoura:)

Pod teatrem rzymskim – zaledwie IV wiek naszej ery, dołącza do nas Pani Mariola – mieszka tu już 22 lata i dorywczo oprowadza turystów po jak to określiła „jej Aleksandrii”. Przeurocza kobieta.

Wchodzimy do ruin teatru, ale czym jest zabytek z IV wieku naszej ery do tych, które widzieliśmy w głębi kraju, których daty powstania sięgają dużo, dużo dalej… 

Ruiny Rzymskiego Teatru usytuowane w centrum Aleksandrii...

 

Chodzimy grupką po wąskich alejkach, sprawdzamy akustykę, na dłużej zatrzymujemy się przy posągach, które wyłowiono z morza tuż przy dawnej Latarni na Faros. Jeden z nich przedstawia ponoć oblicze Kleopatry... Ruszamy dalej…

Sfinks z głową Kleopatry:))))

Zatrzymujemy się przy Forcie Katbeya, który postawiono w miejscu, gdzie znajdowała się dawniej latarnia na Faros – jeden z cudów starożytnego świata. Obchodzimy wkoło…

Wysypisko ...
 
Fort Katbey zbudowano w miejsce dawnej latarni morskiej na Faros - jednego z cudów starożytnego świata...
 
- Pani Mariolko czy wchodzimy do środka? - pytamy ochoczo
- Szkoda na to czasu – odpowiada Pani Mariola.

Jak to szkoda czasu? Przyjechaliśmy do Aleksandrii żeby zobaczyć to co zostało po dawnym cudzie więc dlaczego mówicie nam, że nie warto?

Pytam Panią Mariolę czy zaczekają na nas. OK - zaczekają. Nikt więcej oprócz nas nie idzie. Bilet 25 LE / osoba. Niewiele... Budowla wspaniała, szkoda że mieliśmy tak mało czasu.

Fort Katbey - warto wejść do środka...
 


 

Zdyszani wpadamy do busa, reszta ma miny nietęgie… trzeba było iść z nami, a nie siedzieć w samochodzie, to nie musielibyście czekać – myślę sobie...

Po drodze do Biblioteki Aleksandryjskiej zatrzymujemy się pod Meczetem Abul Abbas El Mursi , który koniecznie chciała nam pokazać Pani Mariola. 

Dyskryminacja totalna - Panie wchodzą innym wejściem niż panowie – bocznym, po cichutku, jakby całe zło tego świata było przez nas spowodowane… Tym razem znowu wciskają nam książki, tytuł dnia: „Kobieta w Islamie”...

Aleksandria - Meczet Abul Abbas El Mursi...
W poszukiwaniu bocznego wejścia...
Wnętrze meczetu Abul Abbas El Mursi...


Podjeżdżamy pod Bibliotekę Aleksandryjską – wchodzimy do środka i bez entuzjazmu zwiedzamy ten moloch. Piszę, że bez entuzjazmu, bowiem budynek ten jest całkowicie „nowożytny”, nie ma w nim starodawnych zbiorów, cennych dokumentów...

Budynek Biblioteki Aleksandryjskiej...
 

Wszystko co cenne spłonęło w pożarze wieki temu… Wrażenie na zwykłym obserwatorze robi konstrukcja architektoniczna Biblioteki – kopuła ma symbolizować boga słońca Ra i pokryta jest w całości aluminium tak, że z daleka lśni jak…:) Robię mężowi zdjęcie pod facjatą Aleksandra Wielkiego i chronimy się w cieniu w oczekiwaniu na nasz transport.



Biblioteka "od środka"...
 

Obiad, który był w cenie wycieczki fakultatywnej, zjemy w nadmorskiej restauracji. Do wyboru rybka lub kurczak. Ja - kuraka, Marcin - rybkę...

Jesteśmy najedzeni i gotowi do dalszej drogi. Ostatnim punktem programu jest Park Montaza, gdzie w latach 50-tych XX-wieku przesiadywał tu w swoim pałacu król Faruk. 

Pałac króla Faruka w Aleksandrii...


Nasz tymczasowy rezydent przekupił kogo trzeba i uzyskaliśmy zgodę, żeby zejście na plażę i wykapać się w morzu. Plaże w tym rejonie są własnością prywatną więc ładnie się uśmiechaliśmy do gospodarzy. Wspaniałe uczucie zamoczyć nogi w Morzu Śródziemnym, choć jutro czeka na nas już Morze Czerwone:)



Robimy zdjęcia i żegnamy Aleksandrię. W drodze powrotnej obserwujemy tłum, który gromadzi się pod jakimś rządowym budynkiem – wygląda raczej na pokojową demonstrację, choć w CNN mówili że jest tu groźnie, niebezpiecznie, wszyscy się leją itp.

Panem et circenses... Chleba i igrzysk...:)

Cóż jak widać telewizja kłamie... Ale święte są słowa Pani Marioli, która z całą powagę stwierdza: „Słuchajcie, w kraju gdzie litr benzyny (ok 1,50 zł/l) jest tańszy od butelki wody mineralnej musi w końcu coś pierdyknąć”. No to pierdykło Pani Mariolko… oj pierdykło…

Powrót do Kairu o 19:00, dostajemy spóźnioną kolację. Szybki spacer po Kairze i biegniemy się pakować. Jutro rano żegnamy stolicę i wracamy do Hurghady. 

Czy będziemy się nudzić?


Dzień 11 – Niedziela – 16.09.2012 – Hurghada

Wyjazd 6:00… Żegnaj Kairze…

W połowie drogi robimy postój – kierowca musi się napić kawy a i my chętnie rozprostujemy kości… Wymyśliłam sobie taki kadr: stoję przy ulicy z wyciągniętym kciukiem, nade mną tablica drogowa ze szlaczkami – że niby stopa łapie na odludziu;-) Ciągnę więc tego mojego chłopa na pobocze i karzę sobie zrobić zdjęcie. Ni z tego ni z owego zatrzymuje się wielka ciężarówa, a w niej uradowany Arab zaprasza do środka! W oddali widzę jak małżonek biegnie do nas i macha rękami wołając, że my „only foto”:) Wybawca…


Autostop, autostop...

Nasz hotel jest pierwszy na liście, dlatego jako pierwsi z ekipy będziemy się kąpać w morzu. Ahmed pomaga się nam zameldować, choć wydaję się to zbyteczne – na recepcji pracują dwie Polki… 

Nasze pokoje są jeszcze nie gotowe, dlatego idziemy na obiad. Zostaliśmy już „zaobrączkowani” dlatego bez oporów idziemy zakosztować tutejszych specjałów. Pan Mirek od razu korzysta z opcji all inclusive i raczy się browarem, reszta też nie próżnuje. Teraz to nam już nawet i faraon nie straszny. Cały kraj udało się przejechać bez rewelacji żołądkowych to nawet gdyby teraz…

Na przydział pokoi przyszło nam czekać w bardzo przyjemnym, klimatyzowanym holu:)

Najedzeni, napojeni, wracamy na recepcję. Dostajemy nasze „karty klucze” – nasza ma numer 1119 czyli pierwszy sektor. Dobrze i niedobrze. Dobrze bo blisko do żarełka, niedobrze bo kawał drogi do morza:) Cały kompleks jest przeogromny. Hotelowy boy zaprowadza nas do pokoju, pokazuje system zamykania drzwi i włączania prądu na kartę. Bakszysz ląduje w jego kieszeni, wychodzi zadowolony, a ja zabieram się za rozpakowywanie. Jak najszybciej znaleźć strój kąpielowy i kąpielówki bo rafa czeka...

Idziemy, idziemy i idziemy. Mijamy setki basenów (to nie dla nas) W końcu dochodzimy do plaży, a tu… morza nie ma… Trafiliśmy na odpływ. Trzeba będzie jeszcze iść i iść żeby przywitać morze..


Widok na cały kompleks Hotelu Iberotel Jazz Aquamarine z plaży sąsiedniego hotelu...

Idąc wieczorem na kolację musimy pamiętać o odpowiednim ubiorze. W hotelu panuje Dress Code. Nie wolno na stołówkę wchodzić w bikini, z odkrytymi ramionami, w krótkich spodenkach, spódniczkach no i w japonkach.

Po delikatnej kolacji – w takich upałach nie da się dużo zjeść, dlatego zawsze podziwiam rodaków, którzy nakładają sobie solidne porcje jak dla całej armii - bo przecież za darmo:), wychodzimy z hotelu pozwiedzać okolicę. Już jak tu jechaliśmy mijaliśmy market więc postanawiamy tam dotrzeć na piechotę. 


W drodze do marketu mijamy mnóstwo handlarzy z chińską tandetą:)

W końcu docieramy do arabskiego Tesco, a tu market z prawdziwego zdarzenia: Nike, Reebok, Aldo, Mango… powrót do cywilizacji?

Hurghada – jakże inne to miasto od wszystkich pozostałych. Zero magii, tajemniczości, rzadko spotkasz tu Arabów w galabijach żebrzących na ulicach lub palących sziszę. To nie jest mój Egipt – to turystyczny moloch nastawiony tylko i wyłącznie na wyciąganie kasy od turystów…



Supermarket SenzoMall - dzisiejszy cel naszej wędrówki...
Zwiedzamy market, robimy drobne zakupy na hali i wracamy tą samą trasą do hotelu. Jest 24:00. Padamy wyczerpani po długim marszu, ale lubimy się tak czuć… Jutro nie musimy nastawiać budzików na piątą rano… Trochę szkoda…


Dzień 12 – Poniedziałek – 17.09.2012 – Hurghada 

Zapowiada się nudny dzień na plaży. Jesteśmy wyspani, bo wstaliśmy o 9:00. Śniadanie jeszcze serwują przez godzinę więc zdążymy... Zostawiamy bakszysz na stole i odpowiednio odziani idziemy na stołówkę w nadziei, że jeszcze nas nakarmią... spokojnie… bez obaw… znowu nie wiem co wybrać, takie tu rozmaitości. Poprzestaję na omlecie i talerzu owoców tropikalnych. Pyszne…

Po śniadaniu zabieramy cały swój osprzęt do nurkowania i idziemy na plażę. Dochodzimy… znowu nie ma morza. Rozkładamy rzeczy na leżakach i idziemy ku niebieskiemu horyzontowi. Żeby dojść do morza, ponurkować, i wrócić potrzeba ponad dwóch godzin. Nie dziwią mnie już teraz puste leżaki nad morzem. Większość woli siedzieć przy basenach. Śmiejemy się, że jeżeli w czasach Mojżesza też był odpływ to nie dziw, że bosą stopą przeszedł przez Morze Czerwone:)

Morze, którego nie ma...:)

Plusem odpływu jest fakt, że w momencie kiedy kończy się mielizna a zaczyna urwisko są przepiękne rafy koralowe. Gdyby było morze to na pewno nie byłoby szansy, żeby o własnych siłach dopłynąć tak daleko. Robimy sobie dwukrotnie taki spacer do morza i z powrotem co skutecznie zabija czas:) Przynajmniej nie leżymy bezsensownie na leżaku.

Woda – diabelnie gorąca! Do kąpieli w hotelu używamy zimniejszej… Niestety zero ochłody... ale w zimowy wieczór, będąc już w kraju pewnie nie raz zatęsknimy za tą temperaturą…

Obiad jemy w restauracji na plaży. Sądziliśmy, że serwują tutaj tylko jakieś przekąski a tu posiłek z prawdziwego zdarzenia... Przynajmniej tutaj nie obowiązuje dress code:)
 
Chwilowe wiązanie sadła na leżaku i już biegniemy „wypróbować’ gigantyczne zjeżdżalnie, które znajdują się na terenie naszego hotelu.



Widok z leżaka na "morze, którego nie ma"


Po 16:00 zwijamy się do pokoju. Trzeba coś wymyślić na wieczór, bo dyskoteki hotelowe nas nie bawią… Proponuję wyjazd do Sakkali – dzielnica Hurghady, ale bardziej dla turystów niż Dahab, po którym szwędaliśmy się na początku wycieczki.

Musimy podjechać taksówką bo to 25 km od nas – minus usytuowania hotelu na zadupiu. Teraz jednak kąpiel i lekka kolacja. Ja zajadam się daktylami – nigdzie jeszcze nie jedliśmy takich pysznych.  Na statku dawali nam takie, które smakowały jak drewno – po prostu były jeszcze niedojrzałe. Ale te tutaj… niebo w gębie…

Targowanie ceny przejazdu taksówką wcale nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Ustaliliśmy zgodnie z podpowiedzią pań na recepcji, cenę 25 LE za kurs (cena początkowa 50 LE). Chcemy wsiadać już do taksówki, a oni robią już jakieś zamieszanie, krzyczą coś, gestykulują, ten z którym się targowaliśmy odjeżdża a po nas przyjeżdża następny. Przemawia do nas rozsądek i za nim wsiądziemy do nowego, upewniamy się co do wynegocjowanej stawki. OK. 25 LE może być. Po drodze kierowca mimochodem pyta czy znamy arabskich muzyków, odpowiadamy że Arm Diab i takie tam... No i po chwili pędzimy w czarnej taksówce z otwartymi oknami z ryczącym z głośników Arm Diabem...

Ustalamy z kierowcą, że za dwie godziny po nas wróci w to samo miejsce gdzie nas wysadził i zaczynamy nasz shopping...



Sakkala - dzielnica Hurghady uznawana za centrum miasta...

Załatwiamy swoje potrzeby w pobliskim Mc`Donaldzie i wracamy do shoppingowania:-) Kupujemy papirusy na drobne prezenty dla rodziny, dwa duże (te wyczekane) dla nas, dwie pocztówki i decydujemy się na powrót. Idziemy w umówione uprzednio miejsce a tu niespodzianka – kolo nas wykiwał i nie przyjechał. Można się było spodziewać:)

Ale nic to… tu taksówka goni taksówkę więc nie powinno być problemu ze złapaniem następnej. Właściwie nie musimy „łapać” taksówki, tu taksówki same „łapią” klienta... Po takim samym kursie co wcześniej, wracamy do hotelu. Droga przez mękę… nie dość, że tu się jeździ na wariata to jeszcze kierowca początkowo jechał jakimiś nieznanymi nam objazdami w przeciwną stronę niż chcieliśmy jechać. Odruchowo sięgnęłam po telefon i wbiłam numer 126 – policja turystyczna. Strach to jednak ma wielkie oczy… Po chwili jazdy objazd się skończył, wróciliśmy na znajomą nam drogę i odetchnęliśmy z ulgą.



Dzień 13 – Wtorek – 18.09.2012 – Hurghada

Kolejny słoneczny dzień. Tu nie ma czegoś takiego, co się zdarza na wczasach w Polsce, że się rano wygląda przez okno i patrzy czy świeci słońce, ile jest chmur na niebie i czy będzie padać. Tu się wstaje, bez zastanowienia ubiera się na krótko i wychodzi na rozgrzane słońce...

No więc wstajemy i bez zastanowienia przywdziewamy ubiór w stylu „dress code”:)  Na stołówce zatrzęsienie ludzi. Czy to wszystko przyleciało w nocy? Pełno Niemców, Holendrów i Skandynawów… Moje daktyle są w zagrożeniu…


Po lewej zatoka sąsiedniego hotelu...

Opalanko, krótka zabawa na zjeżdżalniach i już na zegarku 12:30. Na wyprawę w głąb morza dzisiaj nie mamy czasu..  Szybki obiad w "plażowej" restauracji i biegniemy się przebrać na dzisiejsze quad-safari…

Wybija punkt 14:00 i pod hotel podjeżdża Toyota Landcrouser . Po drodze zabieramy naszych „statkowych” znajomych z hotelu Megawish czyli Karolinę z Pawłem (młodzież z Białegostoku) oraz Panią Aneczkę z mężem  (już nie młodzież, z Warszawy). Wymieniamy się wrażeniami z hoteli, u nas warunki najlepsze jednak przegrywamy w rankingu pt. „Dostęp do morza”...

Samochód zatrzymuje się na pustyni… Poznajemy naszego opiekuna na dzisiejszy dzień – Natalii – Ukrainka mieszkająca i pracująca w Hurghadzie. Niestety pamięć po dwudziestu latach zawodzi i nauka języka rosyjskiego z podstawówki poszła jednak w las, ale wspólnymi siłami jakoś prowadzimy rozmowę na przemian stosując polski lub rosyjski wyraz... Podobno przewodnik, który mówi po polsku lub choćby po angielsku akurat dzisiaj miał wolne…

Pomoc Natalii w wiązaniu chust jest nieoceniona...

Pierwszym pojazdem, którego dosiadamy jest wielbłąd.. Natalii sugeruje, żebyśmy Beduinowi, który pilnował wielbłądów dali zielony banknocik i aparat, to podczas przejażdżki będzie nam robił zdjęcia. Tak też zrobiliśmy (dobrze, że zabraliśmy z domu kompakt). Fotki są rewelacyjne…choć model pozował z narażeniem życia – jak to rzekł małżonek…




Teraz czas na konie…mniej zabawy, ale i tak nieźle… Jednak najbardziej ekstremalnym przeżyciem w dniu dzisiejszym była jazda na rozpędzonym ośle... Kto nie wie jak to jest, musi koniecznie spróbować… Osioł ma strasznie nieskoordynowane ruchy, trzeba się było nieźle nagimnastykować, żeby nie spaść…




Po zabawie ze zwierzątkami, przesiadamy się na quady – na jednym mogą jechać dwie osoby, więc ja korzystam z tej opcji. Jesteśmy pierwsi na starcie… Krótki instruktarz jak prowadzić i… Trzy… Dwa… Jeden… Jeeedziemy….



Po jakiś 45 minutach przesiadamy się do pojazdów o wdzięcznej nazwie SpiderJ Taki tam samochodzik, który zamiast karoserii ma same rurki i ramy... Siadamy po 4 osoby tak aby co 10 minut się zamieniać miejscem, razem z nami - Karolina i Paweł. Kobity od razu wołają, że nie prowadzą (ja to bym nawet nie wiedziała co i jak) więc Panowie ucieszeni, bo będą mogli dłużej się pobawić. Tu zawód… nie da się poszaleć samochodem, który ma grzeczniutko jechać za innym… Namawiamy Pawła, żeby zaszalał i wjechał przynajmniej na nasyp… i już nie wiedzieć skąd pojawia się tubylec i wrzeszczy… i znowu padło na nas…wieje nudą…

Po tej jakże ekscytującej przejażdżce samochodem pustynnym, rozpędzonym do granic możliwości:-) idziemy do WC oddać się zabiegom pielęgnacyjno-czyszczącym, bowiem po godzinach tarzania się w piachu wyglądamy nieludzko.. Przed nami kolacja i pokaz jakiś lokalnych artystów… Z koszulkami trzeba się będzie rozstać – niestety nadają się do wyrzucenia…


Ledwo co wyszliśmy z łazienko-ubikacji a tu zmierza ku nas olbrzym… dosłownie… to 150-letnia żółwica, która zwie się Doris… cudo… ale niechętnie pozuje do zdjęć… jakaś dzisiaj nerwowa… W oczekiwaniu na występ zapalamy sziszę…

Cześć ludziska, mam na imię Doris i żyję dopiero 150 lat:), a drugie tyle przede mną...


Na zakończenie dzisiejszego dnia obserwujemy jak słońce chowa się za górami, po czym żegnamy się z ekipą...

Zachód słońca na pustyni...:)



Dzień 14 – Środa – 19.09.2012 – Hurghada

Rano wstajemy wcześniej niż zwykle – w końcu to ostatni dzień pobytu w słonecznym Egipcie - jutro powrót…

Śniadanko (ach te daktyle!) jemy w pośpiechu i pędzimy na plażę… do morza, którego nie ma:)

Baseny hotelowe omijamy szerokim łukiem...

Niespodzianka… jest woda… ciekawe na jak długo… 

O 13:30 idziemy wrzucić coś na ząb, bowiem o 15:00 jesteśmy umówieni z Ahmedem na recepcji. Ma nam przekazać wytyczne co do wylotu.

A to ci niespodzianka!!! Mieliśmy początkowo ustalony wylot na 10:40 rano a okazało się, że Katowice odlatują o 22:30! Cały dzień dłużej…

Pokój co prawda będziemy musieli zwolnić do 12:00, jednak zostawią nam nasze niebieskie opaski na ręce więc jeść i pić będziemy mogli do woli:) Nasze bagaże natomiast będą w przechowalni, ale będziemy mieli do nich pełny dostęp.

Podziękowaliśmy Achmedowi za opiekę podczas Rejsu i pobytu w Kairze – nie spotkaliśmy jeszcze tak profesjonalnego i „oddanego” sprawie przewodnika... Pożegnaliśmy się też nawzajem – Pan Mirek (Gdańsk) i Paweł z ojcem (Warszawa) wylatują rano. Śmiejemy się na odchodne, że gdy oni będą już w domach my będziemy dalej smażyć tyłki w gorącej Hurghadzie...



Zajęcia na świeżym powietrzu...:)

 
 Dzień 15– Czwartek – 20.09.2012 – Hurghada

Wstajemy dość wcześnie - bo o 7:00. Dłużej nie dało się pospać, bowiem „nasi”, którzy wylatywali z samego rana strasznie się tłukli po korytarzach...

Po śniadaniu niestety nadszedł czas na pakowanie… Rzeczy „na mróz” zostawiam na górze torby – żeby szybko znaleźć kiedy przyjdzie już czas na przebieranki... Zakładamy stroje kąpielowe, walizy wystawiamy przed pokój, żegnamy się z naszym pokojowym i idziemy się wymeldować....

Jest 12:00… formalności dopełnione, więc po legalu możemy do wieczora odpoczywać…Zajmujemy leżaki na plaży z widokiem na „morze, którego nie ma” i ostatni raz w tym roku korzystamy z dobrodziejstw natury.

Podobno jutro do naszego hotelu przylatują finalistki Miss Polonia na sesję fotograficzną – Panowie wyjeżdżający dzisiaj są strasznie zawiedzeni...
O 16:00 zbieramy się z leżaków, ostatni rzut oka na „morze, którego nie ma” i idziemy do recepcji. Dostajemy klucz do pokoju, w którym możemy się wykąpać i przebrać. To się nazywa dbanie o klienta:) Ubrani już jak na Syberię, z przewiązanymi przez pas polarami oczekujemy na kolację.

Zbiórka na recepcji o 19:15, odbiera nas busik i smutni jedziemy na lotnisko. Odprawa paszportowa i nadanie bagaży poszło bardzo sprawnie – jest 20:20… co my tu będziemy robić do 23:10? (kolejne przesunięcie lotu tym razem o 40 minut).

Tym razem mamy miejsce na skrzydle nr 16G i 16F. Pierwszy raz polecimy w nocy – podobno rewelacyjnie oświetlony jest Kair otoczony ciemną pustką... Generalnie wzdłuż całego Nilu widać światła, aż po samą deltę…

Lecimy wśród gwiazd…

Zasypiamy…

Ze słodkiego snu wyrywa nas głos kapitana, w tłumaczeniu: „Szanowni Państwo znajdujemy się nad Polską, temperatura na zewnątrz… 0 stopni…” Proszę, że co??? W ciągu 3 godzin i 40 minut mieliśmy przeskok temperaturowy o 30 stopni!. 
 
Samolot w Pyrzowicach ląduje o 2: 40, odbieramy bagaże, wychodzimy na zewnątrz… zimno…wieje…

Ech… a gdzieś tam jest taki Egipt… słoneczny…tajemniczy…magiczny… Pełen słońca, parzącego piasku… pachnący jabłkowym tytoniem z fajek wodnych… pełen gwaru i wszechobecnej muzyki arabskiej…Egipt pełen skarbów… pełen cudownych świątyń, w których przyszło nam przeszukiwać zakamarki… Karnak… Medinet Habu…Luksor…przepiękne Edfu… romantyczna wyspa File… spokojny Asuan… powalające i majestatyczne Abu Simbel… gwar Kairu… europejska Aleksandria... to wszystko i jeszcze więcej powoduje, że warto tęsknić za tym miejscem i warto tu wrócić...

Do zobaczenia Egipcie…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz