i długo wyczekiwana Saharo…
Dzień 9 – środa – 17.09.2014
Zbiórka pod hotelem o 8:00… krótkie powitanie… załadunek
bagaży… ruszamy w stronę Warzazatu… prawie 400 km…
Najpierw jednak wjeżdżamy po raz kolejny na agadirskie
wzgórze… Z rana zamglenie jest dosyć duże więc i widoki marne. Dobrze, że
byliśmy tu przedwczoraj wieczorem…
|
o poranku zamglenie w Agadirze jest duże więc i widoczność marna... |
|
jedyny plus porannej wizyty - brak turystów... |
|
na drugim planie pozostałości kazby na agadirskim wzgórzu |
Pierwszy w dniu dzisiejszym przystanek robimy w miejscowości
Tarudant (fr. Taroudant). Miasteczko słynie głównie ze wspaniałych murów
obronnych na tle szczytów majestatycznego Atlasu Wysokiego.
|
Tarudant na tle szczytów Atlasu Wysokiego... |
|
potężne mury obronne w Tarudancie... |
Tarudant można porównać do starej fortecy, którą ulokowano w
dolinie rzeki… Powstało w XI więc stosunkowo dawno… Sadyci ustanowili tu swoją
stolicę wznosząc tym samym potężne fortyfikacje, jednak po dwudziestu latach
przenieśli ją do Marrakeszu. Zresztą Tarudant nazywany jest przez Marokańczyków
„małym Marrakeszem”.
Zatrzymujemy się pod Pałacem Salam, który obecnie pełni rolę
hotelu. Szukając cienia w okazałym hotelowym ogrodzie, popijamy miętową herbatę
i odpoczywamy przed dalszą podróżą… W godzinach popołudniowych w Tarudancie
nakrycie głowy jest nieodzownym elementem stroju… przecież zaczynamy podróż przez
piekło… jak mawiają tubylcy o południowych stronach Maroka...
|
Pałac Salam, w którym szukamy schronienia przed palącym słońcem |
Po chwili wytchnienia wśród bujnej roślinności kierujemy nasze kroki na zabytkowy bazar, a właściwie to dwa bazary: arabski i berberyjski.
|
bazar w Tarudancie |
Na suku berberyjskim znajdziemy niemal wszystko… Pod
zadaszonymi straganami handlarze oferują odzież, przyprawy, warzywa, owoce,
badziew „made in china” i wiele, wiele innych rzeczy. Na suku arabskim
odnajdziemy zakłady rzemieślnicze oferujące ręcznie wykonane produkty: od mebli
po metaloplastykę... A wszystko w atmosferze totalnego rozgardiaszu.
|
Marokanki, choć pozakrywane, przyciągają wzrok... |
Tarudant otaczają potężne fortyfikacje z gliny, które są
najlepiej zachowanym obiektem tego typu w kraju. W zależności od pory dnia,
mury przybierają przeróżne barwy od jasnego brązu, żółci, aż po ognisty
czerwony.
Rozglądamy się w poszukiwaniu kobiet w tradycyjnych
chabrowych szatach – tylko w Tarudancie zobaczyć możemy ten ubiór… na tle
beżowych murów wygląda dość orientalnie…
|
kobieta w tradycyjnej chabrowej szacie... |
Przysiadamy w jednej z okolicznych kafejek i popijając kawę
obserwujemy jak miejscowe dzieciaki okładają się świeżo ściętymi gałęziami
drzew. Obok mocno gestykulujący dziadek snuje jakąś niesamowitą historię…
|
centrum Tarudantu |
|
warto przysiąść w jednej z kawiarni... |
|
zawsze znajdzie się jakaś ciekawa historia do opowiedzenia... |
Kolejny postój zaplanowaliśmy w miejscowości Talwin (fr.
Taliouine), które jest ośrodkiem produkcji najdroższej przyprawy świata –
szafranu.
|
Miejscowość Talwin |
|
Talwin - ośrodek produkcji szafranu |
Talwin charakteryzuje się nowoczesną zabudową, ale klimat
temu miejscu nadaje kazba Glawich. Jest ona mocno zniszczona jednak nadal
mieszkają w niej ludzie i nadal robi wrażenie na turystach.
|
kazba Glawich w Talwinie |
Na północny wschód
od miasta wznosi się samotny wulkaniczny masyw Dżabal Sirwa na wys. 3304 m
n.p.m., który może stanowić nie lada wyzwanie dla aktywnego turysty… Południe Maroka jest bardzo bogate w górskie krajobrazy...
Rozdajemy tu też kilka długopisów okolicznym dzieciakom…
przydadzą się w szkole… lub na lokalnym bazarze...
Zmierzając dalej w kierunku Warzazatu zatrzymujemy się po drodze
na punkcie widokowym, z którego rozpościera się wspaniała panorama Antyatlasu.
Wieje tu niemiłosiernie…
|
ktoś skorzysta? |
Przed 19:00 wjeżdżamy do Warzazatu...
Miejscowość Warzazat (fr. Ouarzazate) powstała stosunkowo niedawno
– pod koniec lat dwudziestych XX wieku. Francuzi postanowili wybudować w tym
mieście garnizon wojskowy. Obecnie Król inwestuje w rozwój lokalnej turystyki,
powstały tu liczne luksusowe hotele, duża liczba atrakcji… Przede wszystkim
Warzazat upodobali sobie producenci filmowi. W tutejszym Atlas Film Corporation
kręcono takie produkcje jak Gladiator, Helikopter w ogniu, Asterix i Obelix, a
ostatnio również Grę o Tron. Niestety studio jest otwarte dla zwiedzających do
godziny 18:00. Spóźniliśmy się godzinę…
Kwaterujemy się w hotelu Tichka Salam, internet za free… jak
wszędzie do tej pory…
Dzień 10 – czwartek – 18.09.2014
Dzień zaczynamy od zwiedzenia najcenniejszej budowli w
Warzazacie jaką jest Kazba Taurirt. Kazba ta to wielki gliniany zamek
świadczący o potędze rodu Glawich, którzy dzięki układom z Francuzami siłą
podporządkowywali kolejne terenu na południu Maroka…
|
Kazba Taurirt w całej okazałości... |
Kazba powstała w XVIII wieku i była wówczas największą tego
typu budowlą w Maroku. Zbudowano ją, jak większość budowli na południu Maroka z
pise czyli mieszanki gliny i słomy. Niestety materiał ten nie jest
trwały i raz na kilka lat trzeba dobudować to co zmyła np. woda…
Kazba znajdowała się na drodze, gdzie
krzyżowały się kiedyś szlaki handlowe, tak więc budynek służył za punkt poboru
opłat…
Pomieszczenia w kazbie są bogato zdobione...
Wewnątrz kazby znajdziemy labirynt
korytarzy i pięknie zdobione pomieszczenia o unikalnym kształcie i oświetlane
przez słońce, wpadające przez nisko umieszczone okna…
Wchodzimy na dziedziniec, wokół
którego znajdują się pomieszczenia mieszkalne… w kącie dostrzegamy samotnie
stojącą armatę…
|
dziedziniec kazby... |
|
właściwy człowiek, na właściwym miejscu... |
|
lokalny artysta "wypala" słońcem swoje obrazy... |
Zanim ruszymy dalej mamy
nadprogramowy punkt zwiedzania… miejscowy szpital… Jeden z uczestników
wycieczki rozciął sobie głowę uderzając o niski strop w kazbie…
Po godzinie możemy jechać dalej…
pacjent przeżył i w całkiem niezłym humorze zdaje nam relacje z pobytu w
arabskim szpitalu…
Ruszamy dalej… w kierunku Zagory…
najpiękniejszą doliną w Maroku… Doliną Dara (fr. Draa)
|
takie bramy pośrodku "niczego" oznaczają, że wjeżdżamy do innego regionu... |
|
jeden z wielu punktów widokowych... |
|
przez całą drogę towarzyszy nam taki widok... |
Po zjechaniu z przełęczy Tizi
n-Tinfift (1660 m n.p.pm.) dojeżdżamy do miejscowości Akdaz (fr. Agdz). Miasto
to leży u stóp góry Dżabal Kisan. Oprócz jednej głównej drogi i centralnego
placu z targowiskiem nie ma w miasteczku nic ciekawego…Ale za to zrobiło się
różowo…wszystko za sprawą pyłu zwiewanego z pustyni…
|
miejscowość Akdz, w której uzupełniamy zapasy wody... |
|
za bramą znajduje się lokalne targowisko... |
Idziemy na imitację targu i kupujemy
skrzynkę daktyli. Uhandlowaliśmy ze 120 MAD na 30 czyli nasze 14 zł. Taniutko
biorąc pod uwagę ich jakość… Okolice Zagory uważane są za daktylowe zagłębie…
smak niezastąpiony… jeszcze nigdzie nie jedliśmy tak dobrych… Do tego kupujemy
kilo małych bananów za 5 MAD (2 zł). Do wieczornej kolacji przeżyjemy…
Przysiadamy w jednej z tubylczych
kawiarni „nie pod turystów” i popijając kawę obserwujemy okolicę… czas płynie
wolno… Marokańczycy mają takie powiedzonko: „Wy macie zegarki, a my mamy czas…”
po chwili i my poddajemy się nastrojowi spowolnienia…
Dopiero za miejscowością Akdaz
zaczyna się nasza podróż Doliną Dara… Krajobrazy na długo zostaną nam w pamięci…
|
Na tle surowych górskich szczytów wyrastają potężne
gaje palmowe |
Dzięki występowaniu na tych
terenach wody jest to jedyne miejsce na przestrzeni wielu kilometrów gdzie
mogło rozwinąć się życie. Na tle surowych górskich szczytów wyrastają potężne
gaje palmowe, a między nimi wszechobecne gliniane kazby…
Zatrzymujemy się w jednej z oaz,
gdzie właściciel oprowadza nas po swojej posiadłości.
Daktyle akurat zaczęły dojrzewać
więc nasz gospodarz wdrapał się na jedną z palm i zerwał dla nas kilka świeżych
owoców… chyba nie muszę pisać jaki były dobre…
|
krótka wizyta w oazie... |
Naprzeciwko oazy, przy szosie,
znajduje się okazała kazba Auland Usman, największa w całej Dolnie Dara.
|
kazba Auland Usman, największa w całej Dolnie Dara. |
Zwiedzamy pomieszczenia na kilku
kondygnacjach, zaglądamy do kuchni, sypialni…
Tu długopisy i cukierki idą jak
woda… dzieci pojawiają się jak grzyby po deszczu i choć coraz częściej wołają „money,
money” to drobne prezenty też wywołują na ich buziach uśmiech. My dzieciom
pieniędzy nie dajemy z zasady, niech je psuje ktoś inny… Poza tym dając im kasę
umacniamy w ich świadomości wizję turysty-skarbonki. Nie tędy droga…
Z tarasu kazby roztacza
się widok na całą wioskę i oazę palmową znajdującą się po drugiej stronie
szosy.
|
z tarasu roztacza się widok na całą wioskę |
To nie koniec atrakcji na dzisiaj…
Jadąc dalej w kierunku Zagory, już z odległości widać ksar Tisirgat... Ksar czyli
ufortyfikowaną wioskę…
|
Ufortyfikowana wioska - ksar Tisirgat |
Miejscowość Tisirgat daje
przyjemną ochłodę, a zapewniam jest ona w tych stronach niezwykle potrzebna…
już w oazie palmowej część ludzi mdlała z upału…
Ksar daje ochronę przed
słońcem, ale także przed burzami
piaskowymi… uliczki są bardzo ciasne i bardzo ciemne… Mieszka tu na chwilę
obecną 60 rodzin czyli około 600 osób… Funkcjonuje tu nawet Muzeum Sztuki i
Tradycji Doliny Dara, gdzie mamy okazję zajrzeć za przyzwoleniem „lekko
zawianego” zarządcy. Widać zakaz spożywania alkoholu nie obowiązuje wszystkich…
Ksar daje ochronę przed
słońcem, ale także przed burzami
piaskowymi
|
Muzeum Sztuki i Tradycji Doliny Dara |
Nagle pojawia się chmara
dzieciaków… skończyły lekcje… czujemy się osaczeni, a prezenty już dawno
rozdane… Żegnając ich smutne miny wsiadamy do autobusu i jedziemy dalej…
|
okoliczne dzieciaki właśnie skończyły lekcje... |
Wjeżdżamy do Zagory nazywanej „Wrotami
pustyni”… tutaj po raz ostatni karawany mogły się zaopatrzyć przed podróżą
przez Saharę…
Zakura (fr. Zagora) to główne
miasto w całej dolinie Dara uważane za najcieplejsze w całym Maroku. Latem
temperatura tu osiąga 50 stopni i nikogo to nie dziwi… jak żyć Panie… jak żyć…
|
centrum Zagory |
Tak naprawdę miasto wygląda dość nowocześnie. Założyli je Francuzi w pierwszej
połowie XX wieku, choć już wcześniej istniało tu miasteczko. Przecież w XVI
wieku to z Zagory wyruszyły wojska sułtana Ahmada al-Mansura, żeby podbić
Timbuktu.
Pokonanie szlaku z Zagory do
Timbuktu zajmowało na wielbłądach prawie 2 miesiące, a dokładnie 52 dni.
Przypomina o tym słynny drogowskaz w centrum miasta. Jeżeli nasz hotel będzie
stosunkowo blisko centrum będziemy chcieli dzisiaj wieczorem odnaleźć ten
drogowskaz…
W Zagorze nie ma zbyt wielu
atrakcji… Centrum miasta to nowoczesna aleja i nowoczesne budynki. Po drugiej
stronie rzeki leży stara część miasta, wśród palm i z lepszymi hotelami…
|
okolice naszego hotelu... |
Nocujemy w hotelu Palais Asmaa w
starej części Zagory. Do centrum kawał drogi, więc taki spacer po 22:00 sobie odpuścimy
tym bardziej, że musielibyśmy przejść przez dość nieciekawą okolicę i do tego
kompletnie nie oświetloną… trochę zdrowego rozsądku trzeba zachować…
Nic to… już jutro Sahara…
Dzień 11 – piątek – 19.09.2014
Wstajemy wcześnie…
Udaje się nam namówić ekipę na krótki postój w centrum Zagory
pod słynnym znakiem „52 dni wielbłądem do Timbuktu”… Po chwili karawana jedzie
dalej…
|
Słynny znak w centrum Zagory. |
Po drodze zatrzymujemy się w miasteczku N-kab co dosłownie
oznacza „dziura”… i tak też wygląda… Musimy uzupełnić zapasy wody… Na południu
Maroka napoje należy kupować z tzw. wyprzedzeniem czyli dziś kupujemy już na
jutro… Nie wiadomo kiedy trafi się następny sklep… Pomiędzy jedną miejscowością
a drugą, ciągną się przez długie kilometry pustkowia…
|
Dzieciaki idące do szkoły... |
Przysiadamy na krawężniku i
obserwujemy tubylców… My po jednej stronie drogi, oni po drugiej… Oni w nas wlepiają ślepia, my w nich… Będą
mieli o czym opowiadać przez jakiś czas… zwłaszcza, że mamy kilka „wyrozbieranych”
przesadnie kobitek w ekipie…
|
N-kab czyli dziura... |
|
Reklama rzeźnika... |
|
jedna droga i nic poza tym... |
|
wzajemna obserwacja... |
Przemierzamy dalej bezdroża…
bezkres…
Posiłek zjemy w oberży „Pod
Meteorytami”, dość ciekawie ulokowanej pośrodku „niczego”… Pachnie całkiem
nieźle. Zamawiamy berberyjskie szaszłyki (70 MAD)… Najedzeni wyruszamy dalej… Do
przejechania pozostało 120 km…
|
przemierzamy dalej to pustkowie... czasem trafi się jakiś człek... |
Około 14:00 dojeżdżamy do Arfud
(fr. Erfoud)… Niebo przykryły gęste chmury… trochę to niepokojące… liczyliśmy
na piękny zachód słońca na Saharze, a nie na burzę piaskową… może się rozejdzie…
Erfoud to mocno zakurzona
miejscowość nad rzeką Wadi Ziz. Głównym zajęciem miejscowej ludności jest praca
w zakładach kamieniarskich, gdzie wyrabia się czarny marmur.
|
ulice Erfoud... |
Nad całą miejscowością wznosi się
wzgórze Borj-Est (937 m n.p.m.), ale szczyt zajęty jest przez posterunek
wojskowy…
Kwaterujemy się w hotelu Palm`s
Hotel. Wyjazd na pustynię zaplanowano na 16:00, mamy więc trochę czasu, żeby
się solidnie przygotować…
Najważniejsze… zabezpieczyć
aparat przed piachem… Słońce o nas zapomniało i zaczyna zrywać się wiatr… Burza
piaskowa pewnie też jest ciekawym doświadczeniem… Przy pomocy worków na buty z
meczetu Hassana II w Casablance i moich gumek do włosów skonstruowaliśmy
całkiem poręczny pokrowiec na aparat…
Punktualnie o wyznaczonej
godzinie podjeżdżają pod nasz hotel samochody terenowe, które dowiozą nas w
okolice Ergu Szabbi (fr. Erg Chebbi). Erg Chebbi to najbardziej znana
piaszczysta pustynia w Maroku i najczęściej odwiedzana przez turystów w całej
Afryce…
|
w drodze na Erg Chebbi |
Samochodami terenowymi pokonujemy
trasę 40 km… po drodze zatrzymujemy się przy namiocie berberyjskim, gdzie poczęstowani
zostajemy tradycyjną słodką herbatą.
Przesiadamy się na wielbłądy… W naszej
wspinaczce po majestatycznych wydmach pomagają nam opłaceni poganiacze
wielbłądów.
Prowadzeni jesteśmy w głąb
pustyni… Po 40 minutach zatrzymujemy się… zostawiamy buty pod opieką wielbłądów…
dalej idziemy pieszo… i wierzcie, nie jest to łatwa przeprawa… Co prawda
wysokość wydm nie przekracza 200 metrów, ale osuwający się spod nóg piasek
sprawia, że spacer ten jest dość męczący dla niewprawnego turysty.
Znajdujemy sobie własną wydmę…
obserwujemy spektakl świateł i cieni… słońce leciutko przebija się przez chmury…
dobre i to… jednak z obserwacji zachodu słońca nic nie będzie…
I tak warto było…
nieskończona ilość piachu…
niezapomniane widoki…
|
chwila zadumy... |
Jako, że daleko zaszliśmy na
piechotę, teraz żeby dołączyć do reszty grupy musimy w miarę szybko wrócić…
urządzamy sobie wyścigi z naszym osobistym poganiaczem… ja niestety szybko
odpadam…
Wracamy na wielbłądach w
zupełnych ciemnościach, do miejsca, w którym zostawiliśmy samochody. Wszędzie
mamy tony piasku…
W drodze powrotnej musimy
zawrócić, żeby pomóc innej ekipie. Ich samochód złapał gumę… przyświecając małą
latarenką w „pustynnych” ciemnościach panowie zmieniają oponę…
W hotelu czekają już na nas z
ciepłym posiłkiem… dziś smakuje wyjątkowo dobrze…
Niestety nasz zapasowy aparat nie
przeżył wyprawy na pustynię…
Dzień 12 – sobota – 20.09.2014
A to Ci niespodzianka… pada od rana… w zasadzie leje… w
oddali słychać grzmoty… Wstajemy trochę połamani. Sahara dała nam „w kość”…
Erfoud słynie ze skamieniałości, dlatego na początku naszego
dzisiejszego zwiedzania zatrzymujemy się w muzeum minerałów…
|
Muzeum minerałów i skamieniałości w Erfoud. |
Chwilę dalej zawieram bardzo ciekawą znajomość... Moja koleżanka ma dwa lata i jest... przeuroczą wielbłądzicą...
Jedziemy w kierunku Warzazatu. Zostawiamy za sobą daleko w
tyle pustynię… Kierujemy się na zachód… Cały czas leje… Niestety, żadne z nas
nie pomyślało żeby spakować do walizki kurtkę przeciwdeszczową. Gdzie jesteś
gorąca Afryko?
Całość dzisiejszej trasy wiedzie przez Wąwóz Tudra, a
miasteczko Tinghir (fr. Tinerhir) w którym się zatrzymujemy, jest jego bramą.
|
Miasteczko Tinghir |
Samo centrum miasta stanowi prostokątny park. Oprócz
zrujnowanej kazby rodu Glawich nie ma tu innych zabytków. Musimy jednak
uzupełnić zapasy bo właśnie skończyła się nam cola – najlepszy w krajach
afrykańskich lek na żołądek… Nie spojrzę na ten napój przez najbliższy rok…
Jedziemy dalej… w głąb Wąwozu Tudra. Początkowo droga jest
szeroka z wszechobecnymi ksarami z gliny pise, by po chwili zmienić się w
niewielki przesmyk, do którego nie dochodzi słońce.
|
gliniane kazby wśród palmowych gajów... widoki niezapomniane... |
Wspinamy się powoli w górę… w Atlas Wysoki… leje… leje… leje…
Główna dzisiejsza atrakcja stoi pod znakiem zapytania. Temperatura spada do 15
stopni…
Po chwili jazdy wyrasta przed nami wysoki na 300 metrów
kanion. Jego ściany mają kilkaset metrów długości, a wzdłuż głównej i jedynej
drogi płynie rzeka Wadi Tudra.
Wąwóz Tudra...
|
Tym turystom jeszcze udało się przejść... |
|
po chwili przejście niewielkiej rzeki staje się mocno utrudnione... |
Jak pech to pech. Nie będzie nam dane pospacerować wśród tych
skał… Ledwo co się zatrzymaliśmy i wygramoliliśmy z autobusu, a już tubylcy po
drugiej stronie rzeki wołają żeby się natychmiast ewakuować… Z miny naszego
kierowcy można było wyczytać, że dobrze nie jest… W jednej chwili niewielka
górska rzeczka zamienia się w rwący potok, po chwili przykrywa most…
Nasz kierowca rozchmurzył się dopiero po wyjechaniu z wąwozu…
wbrew pozorom zagrożenie było duże… Tym którym nie udało się w porę przekroczyć
rzeki współczuję, będą musieli tam spędzić pewnie noc… Taki los spotkał
japońskich turystów…
Wracamy do Tinghir na obiad. Skoro nie udało się zjeść w
Wąwozie to trzeba gdzie indziej poszukać strawy… Przysiadamy w jednej z
lokalnych restauracji… mocne słowo… i po chwili zachwycamy się bliżej
nieokreśloną potrawą z kurczaka… ale za to doprawioną tak, że sam Ramsey mógłby się
uczyć… Najedzeni za niecałe 20 MAD (czyli 8 zł) staramy się wtopić w otoczenie,
choć jest to praktycznie niemożliwe. Nasz autokar wywołał spore zainteresowanie
miejscowych. Tutaj nie zatrzymują się zbyt często turyści, każdy jedzie prosto
do Wąwozu.
Dalsza część trasy prowadzi przez Dolinę Dadis (fr. Dades)
znanej z palmowych oaz, wielkich kazb i ksarów. Nie bez przyczyny mówią o niej „Dolina
Tysiąca Kazb”. Te specyficzne budowle z gliny są wymysłem Berberów, którzy
broniąc się przed wrogami zaczęli budować zamki z tego co akurat było pod ręką,
a że była to glina… Jedynym wrogiem tych budowli jest woda. Co dziesięć lat
trzeba je poddawać gruntownej renowacji, inaczej zamienią się w ruinę. A szkoda
by było… Samotnie stojące na tle palmowych gajów są niezwykle malownicze…
Przejeżdżamy przez region El Kelaa el Mgouna, który słynie z
upraw aromatycznej róży zwanej „rosa damascena”. Robimy krótki postój na zakupy
różane.
|
Krótki postój na produkty z róży damasceńskiej... |
|
choć można trafić i dzika... |
|
:-) |
Przed 18:00 dojeżdżamy do Warzazatu, do tego samego hotelu co
dwa dni temu… wtedy jednak nic nie zapowiadało takiej katastrofy pogodowej…
Mimo deszczu wybieramy się z małżonkiem do centrum miasta na zakupy, a
przynajmniej na rekonesans.
Idziemy szeroką avenue Mohamed V czyli jak łatwo zgadnąć
główną ulicą Warzazatu… akurat na chwilę się rozpogodziło. Zmierzamy na plac
el-Mouahidine, gdzie pod wieczór zbierają się miejscowi.
|
avenue Mohamed V |
|
Plac el- Mouahidine w Warzazacie |
Plac powoli zaczyna zapełniać się okoliczną ludnością. W
końcu sobota… Po jednej stronie schodów siedzą dziewczyny, po drugiej chłopcy…
mierzą się wzrokami. Co jakiś czas tą atmosferę wzajemnych zalotów przerywa
przechodzący akurat turysta… wówczas na chwilę zmieniają obiekt zainteresowania…
Sklepików jest tu kilka, a także lokalny targ, jednak nic nam
nie wpada w oko. Nadrobimy jutro w Marrakeszu…
Wracamy do hotelu na kolację…
Dzień 13 – niedziela
– 21.09.2014
Wstajemy rano w posępnych minach. Na niebie żadnej zmiany.
Wieje… leje… grzmi… W kraju, w którym ponad 300 dni w roku świeci słońce, my
musieliśmy akurat trafić na te deszczowe…
W planie na dzisiaj jest zwiedzanie najsłynniejszego ksaru
Maroka – Ajt Bin Haddu (fr. Ait Benhaddou), przejazd do Marrakeszu i wieczorna
nasiadówka na Jemaa el-Fna.
Jest jednak pewien problem… Żeby zwiedzić Ajt Bin Haddu trzeba
się przeprawić na drugi brzeg rzeki. Normalnie koryto jest wyschnięte, od
wczoraj jednak leje… Ponoć wycieczka japońskich turystów, którzy zwiedzali ksar
wczoraj, utknęła w nim na cztery godziny… poziom rzeki podniósł się na tyle, że
woda przykryła świeżo wybudowany most… Zobaczymy czy my będziemy mieli więcej
szczęścia.
Podjeżdżamy na miejsce… Z daleka tubylec kiwa głową, że możemy
zwiedzać… Uff… ulga… bo choć pada deszcz to nic nas nie powstrzyma od
zwiedzania tej atrakcji. Tyle tylko, że nie mamy nic przeciwdeszczowego…
Arabowie mają jednak żyłkę handlowca i szybko znajduje się sprzedawca parasoli…
Handlować jednak za bardzo nie chce, wie że jak my nie kupimy to na stówę
sprzeda komuś innemu. Nikt nie spodziewał się przecież we wrześniu takich
opadów… Tak więc za 50 MAD (25 zł) stajemy się właścicielami lekko
zdezelowanego parasola… musi wystarczyć przynajmniej jako osłona aparatu… i w
strugach deszczu zwiedzamy ksar…
|
Jedna z największych atrakcji Maroka - potężny ksar Ajt Bin Haddu |
|
Aby zwiedzić ksar należy pokonać wyschnięte koryto rzeczne... według przewodnika |
|
Plan filmowy min. "Gladiatora" |
Ajt Bin Haddu jest miejscem gdzie kręcono wiele znanych
filmów, głównie znany jest fanom Gladiatora. W 1987 roku ksar został wpisany na
Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Wioskę założyli najprawdopodobniej Almorawidzi w XIII wieku,
ale stojące tu gliniane zamki powstały w XVI wieku. Co 15 lat budowle te trzeba dokładnie restaurować inaczej popadłyby w ruinę. Obecnie wioska jest
wyludniona, mieszka tu zaledwie dziesięć rodzin.
Niestety padający deszcz skutecznie uniemożliwia
eksplorowanie ksaru. Szkoda, bo jest tu wyjątkowo pięknie… Jakby nie patrzeć
jesteśmy wybrańcami… wszyscy przywożą z tego miejsca fotografie w pełnym słońcu…
nasze będą w deszczu…
Wydeptaną ścieżką wchodzimy na szczyt wzgórza… ponad całą miejscowość,
skąd roztacza się rewelacyjna panorama okolicy.
|
ze szczytu wzgórza roztacza się panorama całej okolicy |
Po godzinie zmarznięci i przemoczeni wracamy do autokaru…
poziom rzeki niebezpiecznie się podnosi…
Trzeba uciekać w stronę słońca... W Marrakeszu ponoć 35
stopni… tylko jak się wydostać z tego pustkowia… Kolejna niespodzianka – droga do
Marrakeszu jest zamknięta… utknęliśmy w gigantycznym korku…
Mija jedna godzina… stoimy…, druga godzina… stoimy, trzecia…
stoimy, przy czwartej dochodzi do nas informacja, że zawalił się most pod
naporem wody… bosko… Pozostaje nam droga przez Agadir, ale… też jest zamknięta…
Jak się stąd wydostać? Kataklizm… Przyjeżdża nawet telewizja marokańska, żeby sfilmować biednych turystów. I kiedy zapadła decyzja, że wracamy do
Warzazatu, a nasz powrót pojutrze do Polski stoi pod znakiem zapytania, nasz kierowca
decyduje, że nas stąd wywiezie jakąś lokalną dróżką… Innych już nie ma…
pozamykane albo zalane… Czy dojedziemy? Insza'allah (jak Bóg da) – odpowiada kierowca. Oby dał…
Co prawda zamiast pierwotnych 180 km musimy zrobić 500… Ale
nikt nie marudzi. Po drodze obserwujemy niszczycielską moc żywiołu… Maroko
płynie…
|
Będziemy w TV Maroko... |
|
Maroko płynie... |
Żal tylko, że nie mogliśmy przejechać przez góry Atlasu
Wysokiego tak jak mieliśmy w planach, drogą przez przełęcz Tizi-n-Tichka (2260
m n.p.m.)… serpentynami… pewnie niezapomniane przeżycie. Teraz, szczęśliwi, że
udało nam się w ogóle wyjechać, zostawiamy w tyle południe Maroka i zmierzamy drogą
przez Tarudant do Marrakeszu.
Cały dzień w autobusie… 15 godzin jazdy z kilkoma krótkimi
postojami na toaletę… W Marrakeszu jesteśmy po 23:00. Pozostaje zjeść jakąś ciepłą
kolację i położyć się spać…
Temperatura, mimo późnej pory, 28 stopni… Nareszcie…
Dzień 14 –
poniedziałek – 22.09.2014
Marrakesz… jakoś swojsko… tydzień temu zwiedzaliśmy
najważniejsze atrakcje budowlane, dziś dołożymy do tej listy przyrodnicze…
Pierwsze kroki kierujemy do słynnych ogrodów YSL – Jardin
Majorelle czyli oazy zieleni założonej w latach dwudziestych ubiegłego wieku
przez francuskiego malarza Jacquesa Majorelle. Do dziś zachwycają wspaniałą
roślinnością od palm po imponujące kaktusy.
|
Ogrody Jardin
Majorelle w Marrakeszu |
|
W samym centrum ogrodu stoi kobaltowa willa... |
W samym centrum ogrodu postawiono willę w kolorze kobaltowym.
Majorelle twierdził, że kolor ten idealnie prezentuje się w marokańskim słońcu,
a jego inspiracją były kolorowe kombinezony marokańskich robotników. Ogród
zyskał na znaczeniu kiedy wszedł w posiadanie słynnego projektanta mody Yves
Saint Laurent`a.
Spacerując po ulicach Marrakeszu dochodzimy do Jamaa el-Fna,
mijamy rzędy handlarzy robiąc rekonesans pod dzisiejsze zakupy.
|
Suk w Marrakeszu |
Zachęceni przez innych turystów kupujemy sok ze świeżo
wyciskanych owoców u lokalnych sprzedawców. Niebo w gębie… teraz nawet jak nas
dopadną problemy żołądkowe to dowieziemy je do domu…
|
Jednej z małpek udało się zerwać sznur zawinięty ciasno wokół szyi... |
|
Kobra w pełnej krasie |
|
Dla samego smaku tego soku warto wybrać się do Marrakeszu... |
Na Jamaa el-Fna wydajemy wszystkie dirhamy jakie nam zostały…
czyli zakupy należy zaliczyć do udanych. Marcin staje się posiadaczem koszulki
z Tuaregiem, ja podróżnej torby, która świetnie sprawdzi się jako bagaż
podręczny w kolejnych eskapadach. Do tego standardowo kupujemy kubki z jakimś
charakterystycznym motywem z danego miejsca. W zielarni berberyjskiej kupujemy
zamówiony przez znajomych z pierwszej objazdówki olej arganowy i czarne mydło.
I tyle z Marrakeszu, gdyby nie wczorajsza późna pora przyjazdu, moglibyśmy tu
dłużej zabawić…
Późnym popołudniem wracamy do Agadiru…
Wieczorem wybieramy się pod Hotel Royal Atlas gdzie
zatrzymali się znajomi od oleju. Opowiadamy o naszych przygodach na południu
Maroka… spotkamy się jeszcze jutro… wszyscy wracamy przecież tym samym
samolotem, a żeby jeszcze choć przez chwilę poczuć atmosferę tego nieco
egzotycznego kraju wybieramy się do centrum Agadiru na rekonesans. Ale z tej
egzotyki, jaką poznaliśmy zwłaszcza w drugim tygodniu, niewiele tu pozostało…
Dyskoteka goni dyskotekę, panny wyfiokowane szukają towarzystwa, a karaluchów
na ulicach więcej niż w innych miastach…
Do hotelu wracamy grubo po północy… Nastał czas smutku…
Dzień 15 – wtorek – 23.09.2014
Wylatujemy z gorącego Agadiru z godzinnym opóźnieniem około
13:00. Za pięć godzin będziemy w Polsce…
Bez wątpienia warto było połączyć dwie objazdówki…
zwiedziliśmy masę ciekawych miejsc, poznaliśmy fajnych ludzi. Maroko to kraj
kontrastów i choć można to powiedzieć o wielu miejscach na ziemi, to podróżując
zarówno po cesarskich miastach jak i niewielkich wioskach południa Maroka, ten
kontrast jest aż za bardzo widoczny. Bo Maroko to prawdziwa Afryka, a nie taka
podrabiana i nastawiona na turystów jak choćby Egipt. Tu nadal w wielu
miejscach ma się wrażenie, że czas się zatrzymał, a życie mieszkańców toczy się
tak samo jak kilkaset lat temu.
Maroko to miejsce orientalnych zapachów,
niezwykle barwnych miejscowości, wielkich i zarazem pięknie zdobionych
meczetów, starych tajemniczych medyn, w których łatwo się zgubić i głośnych
suków, na których można kupić wszystko czego się zapragnie, od własnoręcznie
wyrabianych butów, odzieży, torebek czy mebli, metalopalstykę i przepiękną
berberyjską biżuterię po wiszące na hakach mięso czy żywy inwentarz. Takie jest
właśnie Maroko… Otoczone glinianymi murami miasta, obronne kazby, wszechobecne
ksary, gorące piaski Sahary, majestatyczne szczyty Atlasu Wysokiego, ciągnące
się kilometrami pustkowia, gaje palmowe i oazy, szerokie piaszczyste plaże nad Atlantykiem…
Maroko…
Zimny kraj o gorącym słońcu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz