niedziela, 4 stycznia 2015

MAROKO – Magiczne Południe (16.09.09 – 23.09.2014)


Dzień 8 – wtorek – 16.09.2014



No i nastał dzień pożegnań z ekipą „Cesarskich Miast”. Dla nich zwiedzanie się już zakończyło, my jutro z rana jedziemy dalej… bardziej na południe… odkrywać zakamarki i uroki pustynnych mieścin… Dzisiejszy dzień spędzimy w Agadirze w oczekiwaniu na przylot nowej ekipy z Polski.

O 11:00 mamy transport spod hotelu Omega do położonego nieopodal hotelu Les Omayades, z którego w dniu jutrzejszym wyruszy druga objazdówka „Magiczne Południe”. Trochę ta przeprowadzka jest bezsensowna, jakby nie mogli nas już wczoraj zakwaterować w tym hotelu… Jak widać opcja łącząca dwa wyjazdy nie jest zbyt popularna więc i niedociągnięcia mogą się zdarzyć, dlatego też nie marudzimy i przyjmujemy ten stan rzeczy za wymóg konieczny…

Korzystając z wolnej chwili postanawiamy się zrelaksować i po południu maczamy nasze cielska w Oceanie… Słońce w Agadirze potrafi być bardzo zdradliwe… Pomimo zamglenia „łapie” dość szybko i mocno… Krem z wysokim filtrem jak najbardziej wskazany…

wypoczynek z widokiem na słynne agadirskie wzgórze
szeroka plaża w Agadirze...
 
W blasku zachodzącego słońca wracamy do hotelu, czas się przygotować na jutro… przede wszystkim zrobić porządek w walizkach wyciągając na wierzch czyste koszulki… Tylko do tej pory nie rozumiem innych, którzy nas żałowali…

Żegnajcie miasta… Witajcie południowe wioski.. 

i długo wyczekiwana Saharo…





Dzień 9 – środa – 17.09.2014

Zbiórka pod hotelem o 8:00… krótkie powitanie… załadunek bagaży… ruszamy w stronę Warzazatu… prawie 400 km…

Najpierw jednak wjeżdżamy po raz kolejny na agadirskie wzgórze… Z rana zamglenie jest dosyć duże więc i widoki marne. Dobrze, że byliśmy tu przedwczoraj wieczorem…

o poranku zamglenie w Agadirze jest duże więc i widoczność marna...
jedyny plus porannej wizyty - brak turystów...
na drugim planie pozostałości kazby na agadirskim wzgórzu

Pierwszy w dniu dzisiejszym przystanek robimy w miejscowości Tarudant (fr. Taroudant). Miasteczko słynie głównie ze wspaniałych murów obronnych na tle szczytów majestatycznego Atlasu Wysokiego.

Tarudant na tle szczytów Atlasu Wysokiego...
potężne mury obronne w Tarudancie...

Tarudant można porównać do starej fortecy, którą ulokowano w dolinie rzeki… Powstało w XI więc stosunkowo dawno… Sadyci ustanowili tu swoją stolicę wznosząc tym samym potężne fortyfikacje, jednak po dwudziestu latach przenieśli ją do Marrakeszu. Zresztą Tarudant nazywany jest przez Marokańczyków „małym Marrakeszem”.

Zatrzymujemy się pod Pałacem Salam, który obecnie pełni rolę hotelu. Szukając cienia w okazałym hotelowym ogrodzie, popijamy miętową herbatę i odpoczywamy przed dalszą podróżą… W godzinach popołudniowych w Tarudancie nakrycie głowy jest nieodzownym elementem stroju… przecież zaczynamy podróż przez piekło… jak mawiają tubylcy o południowych stronach Maroka...

Pałac Salam, w którym szukamy schronienia przed palącym słońcem
 

Po chwili wytchnienia wśród bujnej roślinności kierujemy nasze kroki na zabytkowy bazar, a właściwie to dwa bazary: arabski i berberyjski.

bazar w Tarudancie
 


 


Na suku berberyjskim znajdziemy niemal wszystko… Pod zadaszonymi straganami handlarze oferują odzież, przyprawy, warzywa, owoce, badziew „made in china” i wiele, wiele innych rzeczy. Na suku arabskim odnajdziemy zakłady rzemieślnicze oferujące ręcznie wykonane produkty: od mebli po metaloplastykę... A wszystko w atmosferze totalnego rozgardiaszu.






Marokanki, choć pozakrywane, przyciągają wzrok...

Tarudant otaczają potężne fortyfikacje z gliny, które są najlepiej zachowanym obiektem tego typu w kraju. W zależności od pory dnia, mury przybierają przeróżne barwy od jasnego brązu, żółci, aż po ognisty czerwony. 

Rozglądamy się w poszukiwaniu kobiet w tradycyjnych chabrowych szatach – tylko w Tarudancie zobaczyć możemy ten ubiór… na tle beżowych murów wygląda dość orientalnie…

kobieta w tradycyjnej chabrowej szacie...
 
Przysiadamy w jednej z okolicznych kafejek i popijając kawę obserwujemy jak miejscowe dzieciaki okładają się świeżo ściętymi gałęziami drzew. Obok mocno gestykulujący dziadek snuje jakąś niesamowitą historię…

centrum Tarudantu
warto przysiąść w jednej z kawiarni...
zawsze znajdzie się jakaś ciekawa historia do opowiedzenia...
 
Kolejny postój zaplanowaliśmy w miejscowości Talwin (fr. Taliouine), które jest ośrodkiem produkcji najdroższej przyprawy świata – szafranu.

Miejscowość Talwin
Talwin - ośrodek produkcji szafranu
Talwin charakteryzuje się nowoczesną zabudową, ale klimat temu miejscu nadaje kazba Glawich. Jest ona mocno zniszczona jednak nadal mieszkają w niej ludzie i nadal robi wrażenie na turystach. 

kazba Glawich w Talwinie
 
Na północny wschód od miasta wznosi się samotny wulkaniczny masyw Dżabal Sirwa na wys. 3304 m n.p.m., który może stanowić nie lada wyzwanie dla aktywnego turysty… Południe Maroka jest bardzo bogate w górskie krajobrazy...


Rozdajemy tu też kilka długopisów okolicznym dzieciakom… przydadzą się w szkole… lub na lokalnym bazarze...

Zmierzając dalej w kierunku Warzazatu zatrzymujemy się po drodze na punkcie widokowym, z którego rozpościera się wspaniała panorama Antyatlasu. Wieje tu niemiłosiernie…

ktoś skorzysta?


Przed 19:00 wjeżdżamy do Warzazatu...

Miejscowość Warzazat (fr. Ouarzazate) powstała stosunkowo niedawno – pod koniec lat dwudziestych XX wieku. Francuzi postanowili wybudować w tym mieście garnizon wojskowy. Obecnie Król inwestuje w rozwój lokalnej turystyki, powstały tu liczne luksusowe hotele, duża liczba atrakcji… Przede wszystkim Warzazat upodobali sobie producenci filmowi. W tutejszym Atlas Film Corporation kręcono takie produkcje jak Gladiator, Helikopter w ogniu, Asterix i Obelix, a ostatnio również Grę o Tron. Niestety studio jest otwarte dla zwiedzających do godziny 18:00. Spóźniliśmy się godzinę…  

Kwaterujemy się w hotelu Tichka Salam, internet za free… jak wszędzie do tej pory…





Dzień 10 – czwartek – 18.09.2014

Dzień zaczynamy od zwiedzenia najcenniejszej budowli w Warzazacie jaką jest Kazba Taurirt. Kazba ta to wielki gliniany zamek świadczący o potędze rodu Glawich, którzy dzięki układom z Francuzami siłą podporządkowywali kolejne terenu na południu Maroka…

Kazba Taurirt w całej okazałości...
 
 

Kazba powstała w XVIII wieku i była wówczas największą tego typu budowlą w Maroku. Zbudowano ją, jak większość budowli na południu Maroka z pise czyli mieszanki gliny i słomy. Niestety materiał ten nie jest trwały i raz na kilka lat trzeba dobudować to co zmyła np. woda…
Kazba znajdowała się na drodze, gdzie krzyżowały się kiedyś szlaki handlowe, tak więc budynek służył za punkt poboru opłat… 


 
 Pomieszczenia w kazbie są bogato zdobione...
  
Wewnątrz kazby znajdziemy labirynt korytarzy i pięknie zdobione pomieszczenia o unikalnym kształcie i oświetlane przez słońce, wpadające przez nisko umieszczone okna…


Wchodzimy na dziedziniec, wokół którego znajdują się pomieszczenia mieszkalne… w kącie dostrzegamy samotnie stojącą armatę… 

dziedziniec kazby...
właściwy człowiek, na właściwym miejscu...
lokalny artysta "wypala" słońcem swoje obrazy...
Zanim ruszymy dalej mamy nadprogramowy punkt zwiedzania… miejscowy szpital… Jeden z uczestników wycieczki rozciął sobie głowę uderzając o niski strop w kazbie…

Po godzinie możemy jechać dalej… pacjent przeżył i w całkiem niezłym humorze zdaje nam relacje z pobytu w arabskim szpitalu…

Ruszamy dalej… w kierunku Zagory… najpiękniejszą doliną w Maroku… Doliną Dara (fr. Draa)

takie bramy pośrodku "niczego" oznaczają, że wjeżdżamy do innego regionu...
jeden z wielu punktów widokowych...


przez całą drogę towarzyszy nam taki widok...

Po zjechaniu z przełęczy Tizi n-Tinfift (1660 m n.p.pm.) dojeżdżamy do miejscowości Akdaz (fr. Agdz). Miasto to leży u stóp góry Dżabal Kisan. Oprócz jednej głównej drogi i centralnego placu z targowiskiem nie ma w miasteczku nic ciekawego…Ale za to zrobiło się różowo…wszystko za sprawą pyłu zwiewanego z pustyni… 

miejscowość Akdz, w której uzupełniamy zapasy wody...
za bramą znajduje się lokalne targowisko...

Idziemy na imitację targu i kupujemy skrzynkę daktyli. Uhandlowaliśmy ze 120 MAD na 30 czyli nasze 14 zł. Taniutko biorąc pod uwagę ich jakość… Okolice Zagory uważane są za daktylowe zagłębie… smak niezastąpiony… jeszcze nigdzie nie jedliśmy tak dobrych… Do tego kupujemy kilo małych bananów za 5 MAD (2 zł). Do wieczornej kolacji przeżyjemy…

Przysiadamy w jednej z tubylczych kawiarni „nie pod turystów” i popijając kawę obserwujemy okolicę… czas płynie wolno… Marokańczycy mają takie powiedzonko: „Wy macie zegarki, a my mamy czas…” po chwili i my poddajemy się nastrojowi spowolnienia…

Dopiero za miejscowością Akdaz zaczyna się nasza podróż Doliną Dara… Krajobrazy na długo zostaną nam w pamięci…

Na tle surowych górskich szczytów wyrastają potężne gaje palmowe


Dzięki występowaniu na tych terenach wody jest to jedyne miejsce na przestrzeni wielu kilometrów gdzie mogło rozwinąć się życie. Na tle surowych górskich szczytów wyrastają potężne gaje palmowe, a między nimi wszechobecne gliniane kazby… 

Zatrzymujemy się w jednej z oaz, gdzie właściciel oprowadza nas po swojej posiadłości.
Daktyle akurat zaczęły dojrzewać więc nasz gospodarz wdrapał się na jedną z palm i zerwał dla nas kilka świeżych owoców… chyba nie muszę pisać jaki były dobre…

krótka wizyta w oazie...

Naprzeciwko oazy, przy szosie, znajduje się okazała kazba Auland Usman, największa w całej Dolnie Dara.

kazba Auland Usman, największa w całej Dolnie Dara.

Zwiedzamy pomieszczenia na kilku kondygnacjach, zaglądamy do kuchni, sypialni…

Tu długopisy i cukierki idą jak woda… dzieci pojawiają się jak grzyby po deszczu i choć coraz częściej wołają „money, money” to drobne prezenty też wywołują na ich buziach uśmiech. My dzieciom pieniędzy nie dajemy z zasady, niech je psuje ktoś inny… Poza tym dając im kasę umacniamy w ich świadomości wizję turysty-skarbonki. Nie tędy droga…




Z tarasu kazby roztacza się widok na całą wioskę i oazę palmową znajdującą się po drugiej stronie szosy.

z tarasu roztacza się widok na całą wioskę
 
  

To nie koniec atrakcji na dzisiaj… Jadąc dalej w kierunku Zagory, już z odległości widać ksar Tisirgat... Ksar czyli ufortyfikowaną wioskę…

Ufortyfikowana wioska - ksar Tisirgat



Miejscowość Tisirgat daje przyjemną ochłodę, a zapewniam jest ona w tych stronach niezwykle potrzebna… już w oazie palmowej część ludzi mdlała z upału…

Ksar daje ochronę przed słońcem,  ale także przed burzami piaskowymi… uliczki są bardzo ciasne i bardzo ciemne… Mieszka tu na chwilę obecną 60 rodzin czyli około 600 osób… Funkcjonuje tu nawet Muzeum Sztuki i Tradycji Doliny Dara, gdzie mamy okazję zajrzeć za przyzwoleniem „lekko zawianego” zarządcy. Widać zakaz spożywania alkoholu nie obowiązuje wszystkich…

 Ksar daje ochronę przed słońcem,  ale także przed burzami piaskowymi

Muzeum Sztuki i Tradycji Doliny Dara
 
Nagle pojawia się chmara dzieciaków… skończyły lekcje… czujemy się osaczeni, a prezenty już dawno rozdane… Żegnając ich smutne miny wsiadamy do autobusu i jedziemy dalej…

okoliczne dzieciaki właśnie skończyły lekcje...

Wjeżdżamy do Zagory nazywanej „Wrotami pustyni”… tutaj po raz ostatni karawany mogły się zaopatrzyć przed podróżą przez Saharę…

Zakura (fr. Zagora) to główne miasto w całej dolinie Dara uważane za najcieplejsze w całym Maroku. Latem temperatura tu osiąga 50 stopni i nikogo to nie dziwi… jak żyć Panie… jak żyć… 

centrum Zagory


Tak naprawdę miasto wygląda dość nowocześnie. Założyli je Francuzi w pierwszej połowie XX wieku, choć już wcześniej istniało tu miasteczko. Przecież w XVI wieku to z Zagory wyruszyły wojska sułtana Ahmada al-Mansura, żeby podbić Timbuktu. 

Pokonanie szlaku z Zagory do Timbuktu zajmowało na wielbłądach prawie 2 miesiące, a dokładnie 52 dni. Przypomina o tym słynny drogowskaz w centrum miasta. Jeżeli nasz hotel będzie stosunkowo blisko centrum będziemy chcieli dzisiaj wieczorem odnaleźć ten drogowskaz…

W Zagorze nie ma zbyt wielu atrakcji… Centrum miasta to nowoczesna aleja i nowoczesne budynki. Po drugiej stronie rzeki leży stara część miasta, wśród palm i z lepszymi hotelami…

okolice naszego hotelu...

 Nocujemy w hotelu Palais Asmaa w starej części Zagory. Do centrum kawał drogi, więc taki spacer po 22:00 sobie odpuścimy tym bardziej, że musielibyśmy przejść przez dość nieciekawą okolicę i do tego kompletnie nie oświetloną… trochę zdrowego rozsądku trzeba zachować…

Nic to… już jutro Sahara…




Dzień 11 – piątek – 19.09.2014

Wstajemy wcześnie…

Udaje się nam namówić ekipę na krótki postój w centrum Zagory pod słynnym znakiem „52 dni wielbłądem do Timbuktu”… Po chwili karawana jedzie dalej…

Słynny znak w centrum Zagory.
Po drodze zatrzymujemy się w miasteczku N-kab co dosłownie oznacza „dziura”… i tak też wygląda… Musimy uzupełnić zapasy wody… Na południu Maroka napoje należy kupować z tzw. wyprzedzeniem czyli dziś kupujemy już na jutro… Nie wiadomo kiedy trafi się następny sklep… Pomiędzy jedną miejscowością a drugą, ciągną się przez długie kilometry pustkowia…

Dzieciaki idące do szkoły...

Przysiadamy na krawężniku i obserwujemy tubylców… My po jednej stronie drogi, oni po drugiej…  Oni w nas wlepiają ślepia, my w nich… Będą mieli o czym opowiadać przez jakiś czas… zwłaszcza, że mamy kilka „wyrozbieranych” przesadnie kobitek w ekipie…

N-kab czyli dziura...
Reklama rzeźnika...
jedna droga i nic poza tym...
wzajemna obserwacja...
Przemierzamy dalej bezdroża… bezkres…

Posiłek zjemy w oberży „Pod Meteorytami”, dość ciekawie ulokowanej pośrodku „niczego”… Pachnie całkiem nieźle. Zamawiamy berberyjskie szaszłyki (70 MAD)… Najedzeni wyruszamy dalej… Do przejechania pozostało 120 km…

przemierzamy dalej to pustkowie... czasem trafi się jakiś człek...


Około 14:00 dojeżdżamy do Arfud (fr. Erfoud)… Niebo przykryły gęste chmury… trochę to niepokojące… liczyliśmy na piękny zachód słońca na Saharze, a nie na burzę piaskową… może się rozejdzie…

Erfoud to mocno zakurzona miejscowość nad rzeką Wadi Ziz. Głównym zajęciem miejscowej ludności jest praca w zakładach kamieniarskich, gdzie wyrabia się czarny marmur.

ulice Erfoud...



Nad całą miejscowością wznosi się wzgórze Borj-Est (937 m n.p.m.), ale szczyt zajęty jest przez posterunek wojskowy…

Kwaterujemy się w hotelu Palm`s Hotel. Wyjazd na pustynię zaplanowano na 16:00, mamy więc trochę czasu, żeby się solidnie przygotować…

Najważniejsze… zabezpieczyć aparat przed piachem… Słońce o nas zapomniało i zaczyna zrywać się wiatr… Burza piaskowa pewnie też jest ciekawym doświadczeniem… Przy pomocy worków na buty z meczetu Hassana II w Casablance i moich gumek do włosów skonstruowaliśmy całkiem poręczny pokrowiec na aparat…

Punktualnie o wyznaczonej godzinie podjeżdżają pod nasz hotel samochody terenowe, które dowiozą nas w okolice Ergu Szabbi (fr. Erg Chebbi). Erg Chebbi to najbardziej znana piaszczysta pustynia w Maroku i najczęściej odwiedzana przez turystów w całej Afryce…

w drodze na Erg Chebbi


 
Samochodami terenowymi pokonujemy trasę 40 km… po drodze zatrzymujemy się przy namiocie berberyjskim, gdzie poczęstowani zostajemy tradycyjną słodką herbatą.  


Przesiadamy się na wielbłądy… W naszej wspinaczce po majestatycznych wydmach pomagają nam opłaceni poganiacze wielbłądów. 











Prowadzeni jesteśmy w głąb pustyni… Po 40 minutach zatrzymujemy się… zostawiamy buty pod opieką wielbłądów… dalej idziemy pieszo… i wierzcie, nie jest to łatwa przeprawa… Co prawda wysokość wydm nie przekracza 200 metrów, ale osuwający się spod nóg piasek sprawia, że spacer ten jest dość męczący dla niewprawnego turysty.







Znajdujemy sobie własną wydmę… obserwujemy spektakl świateł i cieni… słońce leciutko przebija się przez chmury… dobre i to… jednak z obserwacji zachodu słońca nic nie będzie…

I tak warto było…

nieskończona ilość piachu…

niezapomniane widoki…

chwila zadumy...

Jako, że daleko zaszliśmy na piechotę, teraz żeby dołączyć do reszty grupy musimy w miarę szybko wrócić… urządzamy sobie wyścigi z naszym osobistym poganiaczem… ja niestety szybko odpadam…




Wracamy na wielbłądach w zupełnych ciemnościach, do miejsca, w którym zostawiliśmy samochody. Wszędzie mamy tony piasku…


W drodze powrotnej musimy zawrócić, żeby pomóc innej ekipie. Ich samochód złapał gumę… przyświecając małą latarenką w „pustynnych” ciemnościach panowie zmieniają oponę…

W hotelu czekają już na nas z ciepłym posiłkiem… dziś smakuje wyjątkowo dobrze…

Niestety nasz zapasowy aparat nie przeżył wyprawy na pustynię…




Dzień 12 – sobota – 20.09.2014

A to Ci niespodzianka… pada od rana… w zasadzie leje… w oddali słychać grzmoty… Wstajemy trochę połamani. Sahara dała nam „w kość”…

Erfoud słynie ze skamieniałości, dlatego na początku naszego dzisiejszego zwiedzania zatrzymujemy się w muzeum minerałów…

Muzeum minerałów i skamieniałości w Erfoud.


Chwilę dalej zawieram bardzo ciekawą znajomość... Moja koleżanka ma dwa lata i jest... przeuroczą wielbłądzicą...






Jedziemy w kierunku Warzazatu. Zostawiamy za sobą daleko w tyle pustynię… Kierujemy się na zachód… Cały czas leje… Niestety, żadne z nas nie pomyślało żeby spakować do walizki kurtkę przeciwdeszczową. Gdzie jesteś gorąca Afryko?

Całość dzisiejszej trasy wiedzie przez Wąwóz Tudra, a miasteczko Tinghir (fr. Tinerhir) w którym się zatrzymujemy, jest jego bramą.

Miasteczko Tinghir

Samo centrum miasta stanowi prostokątny park. Oprócz zrujnowanej kazby rodu Glawich nie ma tu innych zabytków. Musimy jednak uzupełnić zapasy bo właśnie skończyła się nam cola – najlepszy w krajach afrykańskich lek na żołądek… Nie spojrzę na ten napój przez najbliższy rok…

Jedziemy dalej… w głąb Wąwozu Tudra. Początkowo droga jest szeroka z wszechobecnymi ksarami z gliny pise, by po chwili zmienić się w niewielki przesmyk, do którego nie dochodzi słońce.

gliniane kazby wśród palmowych gajów... widoki niezapomniane...
 
Wspinamy się powoli w górę… w Atlas Wysoki… leje… leje… leje… Główna dzisiejsza atrakcja stoi pod znakiem zapytania. Temperatura spada do 15 stopni…

Po chwili jazdy wyrasta przed nami wysoki na 300 metrów kanion. Jego ściany mają kilkaset metrów długości, a wzdłuż głównej i jedynej drogi płynie rzeka Wadi Tudra.



 Wąwóz Tudra...

Tym turystom jeszcze udało się przejść...

po chwili przejście niewielkiej rzeki staje się mocno utrudnione...
Jak pech to pech. Nie będzie nam dane pospacerować wśród tych skał… Ledwo co się zatrzymaliśmy i wygramoliliśmy z autobusu, a już tubylcy po drugiej stronie rzeki wołają żeby się natychmiast ewakuować… Z miny naszego kierowcy można było wyczytać, że dobrze nie jest… W jednej chwili niewielka górska rzeczka zamienia się w rwący potok, po chwili przykrywa most…

Nasz kierowca rozchmurzył się dopiero po wyjechaniu z wąwozu… wbrew pozorom zagrożenie było duże… Tym którym nie udało się w porę przekroczyć rzeki współczuję, będą musieli tam spędzić pewnie noc… Taki los spotkał japońskich turystów…

Wracamy do Tinghir na obiad. Skoro nie udało się zjeść w Wąwozie to trzeba gdzie indziej poszukać strawy… Przysiadamy w jednej z lokalnych restauracji… mocne słowo… i po chwili zachwycamy się bliżej nieokreśloną potrawą z kurczaka… ale za to doprawioną tak, że sam Ramsey mógłby się uczyć… Najedzeni za niecałe 20 MAD (czyli 8 zł) staramy się wtopić w otoczenie, choć jest to praktycznie niemożliwe. Nasz autokar wywołał spore zainteresowanie miejscowych. Tutaj nie zatrzymują się zbyt często turyści, każdy jedzie prosto do Wąwozu.

Dalsza część trasy prowadzi przez Dolinę Dadis (fr. Dades) znanej z palmowych oaz, wielkich kazb i ksarów. Nie bez przyczyny mówią o niej „Dolina Tysiąca Kazb”. Te specyficzne budowle z gliny są wymysłem Berberów, którzy broniąc się przed wrogami zaczęli budować zamki z tego co akurat było pod ręką, a że była to glina… Jedynym wrogiem tych budowli jest woda. Co dziesięć lat trzeba je poddawać gruntownej renowacji, inaczej zamienią się w ruinę. A szkoda by było… Samotnie stojące na tle palmowych gajów są niezwykle malownicze…





 
Przejeżdżamy przez region El Kelaa el Mgouna, który słynie z upraw aromatycznej róży zwanej „rosa damascena”. Robimy krótki postój na zakupy różane.

Krótki postój na produkty z róży damasceńskiej...

choć można trafić i dzika...
:-)
Przed 18:00 dojeżdżamy do Warzazatu, do tego samego hotelu co dwa dni temu… wtedy jednak nic nie zapowiadało takiej katastrofy pogodowej…

Mimo deszczu wybieramy się z małżonkiem do centrum miasta na zakupy, a przynajmniej na rekonesans.

Idziemy szeroką avenue Mohamed V czyli jak łatwo zgadnąć główną ulicą Warzazatu… akurat na chwilę się rozpogodziło. Zmierzamy na plac el-Mouahidine, gdzie pod wieczór zbierają się miejscowi.

avenue Mohamed V
Plac el- Mouahidine w Warzazacie

Plac powoli zaczyna zapełniać się okoliczną ludnością. W końcu sobota… Po jednej stronie schodów siedzą dziewczyny, po drugiej chłopcy… mierzą się wzrokami. Co jakiś czas tą atmosferę wzajemnych zalotów przerywa przechodzący akurat turysta… wówczas na chwilę zmieniają obiekt zainteresowania… 

Sklepików jest tu kilka, a także lokalny targ, jednak nic nam nie wpada w oko. Nadrobimy jutro w Marrakeszu… 

Wracamy do hotelu na kolację…


 
Dzień 13 – niedziela – 21.09.2014



Wstajemy rano w posępnych minach. Na niebie żadnej zmiany. Wieje… leje… grzmi… W kraju, w którym ponad 300 dni w roku świeci słońce, my musieliśmy akurat trafić na te deszczowe…


W planie na dzisiaj jest zwiedzanie najsłynniejszego ksaru Maroka – Ajt Bin Haddu (fr. Ait Benhaddou), przejazd do Marrakeszu i wieczorna nasiadówka na Jemaa el-Fna.
Jest jednak pewien problem… Żeby zwiedzić Ajt Bin Haddu trzeba się przeprawić na drugi brzeg rzeki. Normalnie koryto jest wyschnięte, od wczoraj jednak leje… Ponoć wycieczka japońskich turystów, którzy zwiedzali ksar wczoraj, utknęła w nim na cztery godziny… poziom rzeki podniósł się na tyle, że woda przykryła świeżo wybudowany most… Zobaczymy czy my będziemy mieli więcej szczęścia.

Podjeżdżamy na miejsce… Z daleka tubylec kiwa głową, że możemy zwiedzać… Uff… ulga… bo choć pada deszcz to nic nas nie powstrzyma od zwiedzania tej atrakcji. Tyle tylko, że nie mamy nic przeciwdeszczowego… Arabowie mają jednak żyłkę handlowca i szybko znajduje się sprzedawca parasoli… Handlować jednak za bardzo nie chce, wie że jak my nie kupimy to na stówę sprzeda komuś innemu. Nikt nie spodziewał się przecież we wrześniu takich opadów… Tak więc za 50 MAD (25 zł) stajemy się właścicielami lekko zdezelowanego parasola… musi wystarczyć przynajmniej jako osłona aparatu… i w strugach deszczu zwiedzamy ksar…

Jedna z największych atrakcji Maroka - potężny ksar Ajt Bin Haddu
 
 
Aby zwiedzić ksar należy pokonać wyschnięte koryto rzeczne... według przewodnika
Plan filmowy min. "Gladiatora"

Ajt Bin Haddu jest miejscem gdzie kręcono wiele znanych filmów, głównie znany jest fanom Gladiatora. W 1987 roku ksar został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Wioskę założyli najprawdopodobniej Almorawidzi w XIII wieku, ale stojące tu gliniane zamki powstały w XVI wieku. Co 15 lat budowle te trzeba dokładnie restaurować inaczej popadłyby w ruinę. Obecnie wioska jest wyludniona, mieszka tu zaledwie dziesięć rodzin.





Niestety padający deszcz skutecznie uniemożliwia eksplorowanie ksaru. Szkoda, bo jest tu wyjątkowo pięknie… Jakby nie patrzeć jesteśmy wybrańcami… wszyscy przywożą z tego miejsca fotografie w pełnym słońcu… nasze będą w deszczu…

Wydeptaną ścieżką wchodzimy na szczyt wzgórza… ponad całą miejscowość, skąd roztacza się rewelacyjna panorama okolicy.

ze szczytu wzgórza roztacza się panorama całej okolicy
 


 



Po godzinie zmarznięci i przemoczeni wracamy do autokaru… poziom rzeki niebezpiecznie się podnosi…

Trzeba uciekać w stronę słońca... W Marrakeszu ponoć 35 stopni… tylko jak się wydostać z tego pustkowia… Kolejna niespodzianka – droga do Marrakeszu jest zamknięta… utknęliśmy w gigantycznym korku…

Mija jedna godzina… stoimy…, druga godzina… stoimy, trzecia… stoimy, przy czwartej dochodzi do nas informacja, że zawalił się most pod naporem wody… bosko… Pozostaje nam droga przez Agadir, ale… też jest zamknięta… Jak się stąd wydostać? Kataklizm… Przyjeżdża nawet telewizja marokańska, żeby sfilmować biednych turystów. I kiedy zapadła decyzja, że wracamy do Warzazatu, a nasz powrót pojutrze do Polski stoi pod znakiem zapytania, nasz kierowca decyduje, że nas stąd wywiezie jakąś lokalną dróżką… Innych już nie ma… pozamykane albo zalane… Czy dojedziemy? Insza'allah (jak Bóg da) – odpowiada kierowca. Oby dał…

Co prawda zamiast pierwotnych 180 km musimy zrobić 500… Ale nikt nie marudzi. Po drodze obserwujemy niszczycielską moc żywiołu… Maroko płynie…

Będziemy w TV Maroko...
Maroko płynie...


Żal tylko, że nie mogliśmy przejechać przez góry Atlasu Wysokiego tak jak mieliśmy w planach, drogą przez przełęcz Tizi-n-Tichka (2260 m n.p.m.)… serpentynami… pewnie niezapomniane przeżycie. Teraz, szczęśliwi, że udało nam się w ogóle wyjechać, zostawiamy w tyle południe Maroka i zmierzamy drogą przez Tarudant do Marrakeszu.

Cały dzień w autobusie… 15 godzin jazdy z kilkoma krótkimi postojami na toaletę… W Marrakeszu jesteśmy po 23:00. Pozostaje zjeść jakąś ciepłą kolację i położyć się spać… 

Temperatura, mimo późnej pory, 28 stopni… Nareszcie…
 
 

Dzień 14 – poniedziałek – 22.09.2014

Marrakesz… jakoś swojsko… tydzień temu zwiedzaliśmy najważniejsze atrakcje budowlane, dziś dołożymy do tej listy przyrodnicze… 

Pierwsze kroki kierujemy do słynnych ogrodów YSL – Jardin Majorelle czyli oazy zieleni założonej w latach dwudziestych ubiegłego wieku przez francuskiego malarza Jacquesa Majorelle. Do dziś zachwycają wspaniałą roślinnością od palm po imponujące kaktusy.

Ogrody Jardin Majorelle w Marrakeszu


W samym centrum ogrodu stoi kobaltowa willa...

W samym centrum ogrodu postawiono willę w kolorze kobaltowym. Majorelle twierdził, że kolor ten idealnie prezentuje się w marokańskim słońcu, a jego inspiracją były kolorowe kombinezony marokańskich robotników. Ogród zyskał na znaczeniu kiedy wszedł w posiadanie słynnego projektanta mody Yves Saint Laurent`a.

Spacerując po ulicach Marrakeszu dochodzimy do Jamaa el-Fna, mijamy rzędy handlarzy robiąc rekonesans pod dzisiejsze zakupy. 

Suk w Marrakeszu

Zachęceni przez innych turystów kupujemy sok ze świeżo wyciskanych owoców u lokalnych sprzedawców. Niebo w gębie… teraz nawet jak nas dopadną problemy żołądkowe to dowieziemy je do domu… 


Jednej z małpek udało się zerwać sznur zawinięty ciasno wokół szyi...
Kobra w pełnej krasie

Dla samego smaku tego soku warto wybrać się do Marrakeszu...
 
Na Jamaa el-Fna wydajemy wszystkie dirhamy jakie nam zostały… czyli zakupy należy zaliczyć do udanych. Marcin staje się posiadaczem koszulki z Tuaregiem, ja podróżnej torby, która świetnie sprawdzi się jako bagaż podręczny w kolejnych eskapadach. Do tego standardowo kupujemy kubki z jakimś charakterystycznym motywem z danego miejsca. W zielarni berberyjskiej kupujemy zamówiony przez znajomych z pierwszej objazdówki olej arganowy i czarne mydło.

I tyle z Marrakeszu, gdyby nie wczorajsza późna pora przyjazdu, moglibyśmy tu dłużej zabawić…

Późnym popołudniem wracamy do Agadiru… 

Wieczorem wybieramy się pod Hotel Royal Atlas gdzie zatrzymali się znajomi od oleju. Opowiadamy o naszych przygodach na południu Maroka… spotkamy się jeszcze jutro… wszyscy wracamy przecież tym samym samolotem, a żeby jeszcze choć przez chwilę poczuć atmosferę tego nieco egzotycznego kraju wybieramy się do centrum Agadiru na rekonesans. Ale z tej egzotyki, jaką poznaliśmy zwłaszcza w drugim tygodniu, niewiele tu pozostało… Dyskoteka goni dyskotekę, panny wyfiokowane szukają towarzystwa, a karaluchów na ulicach więcej niż w innych miastach…

Do hotelu wracamy grubo po północy… Nastał czas smutku…


Dzień 15 – wtorek – 23.09.2014

Wylatujemy z gorącego Agadiru z godzinnym opóźnieniem około 13:00. Za pięć godzin będziemy w Polsce…

Bez wątpienia warto było połączyć dwie objazdówki… zwiedziliśmy masę ciekawych miejsc, poznaliśmy fajnych ludzi. Maroko to kraj kontrastów i choć można to powiedzieć o wielu miejscach na ziemi, to podróżując zarówno po cesarskich miastach jak i niewielkich wioskach południa Maroka, ten kontrast jest aż za bardzo widoczny. Bo Maroko to prawdziwa Afryka, a nie taka podrabiana i nastawiona na turystów jak choćby Egipt. Tu nadal w wielu miejscach ma się wrażenie, że czas się zatrzymał, a życie mieszkańców toczy się tak samo jak kilkaset lat temu. 
 Maroko to miejsce orientalnych zapachów, niezwykle barwnych miejscowości, wielkich i zarazem pięknie zdobionych meczetów, starych tajemniczych medyn, w których łatwo się zgubić i głośnych suków, na których można kupić wszystko czego się zapragnie, od własnoręcznie wyrabianych butów, odzieży, torebek czy mebli, metalopalstykę i przepiękną berberyjską biżuterię po wiszące na hakach mięso czy żywy inwentarz. Takie jest właśnie Maroko… Otoczone glinianymi murami miasta, obronne kazby, wszechobecne ksary, gorące piaski Sahary, majestatyczne szczyty Atlasu Wysokiego, ciągnące się kilometrami pustkowia, gaje palmowe i oazy, szerokie piaszczyste plaże nad Atlantykiem…

Maroko…

Zimny kraj o gorącym słońcu…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz